[Kacik absurdu im. Andrzeja Waligórskiego]



O Andrzeju Waligórskim opowiadają:


 
 

Kilka słów o Autorze

Są ludzie, którzy potrafią stworzyć wokół siebie niepowtarzalną atmosferę - ludzie, do których inni lgną jak muchy do miodu, i to nie zdając sobie sprawy, dlaczego właściwie tak się dzieje.

Takim właśnie magiem, i to przez duże "M", był Andrzej Waligórski.

Urodził się 1926 roku w Nowym Targu, gdzie jego Ojciec Bolesław byt lekarzem w miejskim szpitalu. Mama Janina była z wykształcenia humanistką.

Po roku rodzina przeniosła się na Podole do malowniczej wsi Koropiec położonej nad Dniestrem.

Dziesięć lat później przenoszą się do Gródka Jagiellońskiego, gdzie udaje im się przeżyć wojnę i okupację.

Ojciec Andrzeja w styczniu 1945 roku został aresztowany przez NKWD za przynależność do AK i choć po dziewięciu miesiącach go puszczono, na skutek przeżyć zmarł na serce w kwietniu 1946 roku.

Ostatnim transportem osierocona rodzina z Andrzejem dotarła na Dolny Śląsk, by ostatecznie wylądować we Wrocławiu.

Tu Andrzej zdał maturę, zaczął studiować w szkole plastycznej, próbował też socjologii i polonistyki, ale już wiadomo było, że pochłonęło go zupełnie coś innego. W 1950 roku zaczął pracować w Polskim Radiu i pozostał mu wierny do końca.

Jako jeden z nielicznych uśmiechów losu, jakim obdarowało mnie życie, jest fakt, w miałem zaszczyt i szczęście znaleźć się w kręgu Jego mocy.

Zanim patos na dobre się tu rozgości, śpieszę dodać, że wkroczyłem do owego czarodziejskiego kręgu przy niebagatelnym udziale Milicji Obywatelskiej z Wrocławia, szkolnej cenzurki, a także złodzieja kwiatów z działek pracowniczych.

Działo się to dawno temu, kiedy miałem ...naście lat, dziecięcą wrażliwość i ufność wobec całego świata. Nie zdałem ci ja właśnie do następnej klasy i całym sobą czułem, że czekają mnie w domu ciężkie chwile, postanowiłem więc przeczekać krytyczne momenty w stosownym oddaleniu od domowych pieleszy.

Przyszło mi na myśl, że odpowiednim miejscem na spędzenie kilku najbliższych dni będzie wrocławski dom Andrzeja Waligórskiego.

Poznałem rodzinę Waligórskich podczas poprzednich wakacji i instynktownie czułem, że tam na pewno znajdę schronienie.

O piątej rano wylądowałem we Wrocławiu, spacerkiem ruszyłem na Krzyki, dotarłem pod zapamiętany adres, przed furtką zostałem aresztowany przez milicjanta, który musiał mieć troje rąk, jedną bowiem trzymał mnie, drugą prowadził służbowy rower, a trzecią holował przydybanego przede mną złodzieja działkowych kwiatów niosącego pachnące dowody przestępstwa.

Z tym łupem dotarł do komisariatu.

Złodziej powędrował do celi, kwiaty do gabinetu komendanta, a ja do świetlicy, skąd wkrótce odebrał mnie Andrzej, na którego się powołałem podczas wstępnych tortur.

Wyciągnął mnie z kazamat i ruszyliśmy w stronę jego rezydencji, położonej zresztą opodal, przy tej samej ulicy.

Był to jeden z niewielkich domków, które nieco rozwichrzonym szeregiem obsiadły jedną stronę alei Jaworowej.

Posesja miała ze cztery metry szerokości. Po wejściu do domu trafiało się do jednego dużego pokoju-salonu. z którego było wyjście do ogródka, zwieńczonego surrealistycznym basenikiem o wymiarach dwa na dwa metry, za to o pokaźnej jak na te parametry głębokości półtora metra.

Na pięterku znajdowały się jeszcze dwa pokoje, z których jeden był pracownią artysty.

Ten maleńki domek był swego rodzaju mikrokosmosem, w którym nie obowiązywały prawa i zwyczaje szarej rzeczywistości wszechwładnie panującej za drucianym płotem odgradzającym ten azyl od świata.

Już od dziesiątej rano ściągali tu goście, oczekiwani i nie, ale wszyscy przyjmowani z naturalnym wdziękiem przez żonę Andrzeja, Lesię, która pełniła funkcję szefa sztabu, marszałka dworu zawiadującego wszystkim, z plączącym się pod nogami pierworodnym dziecięciem o imieniu Marek, przy milczącej aprobacie dobrotliwego monarchy.

Andrzej pojawiał się w domu zwykle wczesnym popołudniem, kiedy powracał z wrocławskiego oddziału Polskiego Radia, w którym szefował Studiu 202, redakcji znanego programu satyryczno-rozrywkowego, założonego - bagatela - w 1956 roku!

Kierowanie taką audycją jest zajęciem stresogennym, i to niezależnie od panującego aktualnie ustroju.

Z tego jasno widać, że miał Andrzej upodobanie do zajęć rozrywkowych i wymagających odwagi. Przez wiele lat brał udział w rajdach dziennikarzy i pilotów, wygrywając je nagminnie, a jakby było tego mało, lubił nurkować i "robić" szpadą.

Czasami Andrzej pojawiał się później, kiedy miał koncerty z kabaretem Elita (któremu pomógł na starcie zapraszając do swej audycji w latach siedemdziesiątych), ale zawsze siadywał na honorowym fotelu w salonie, dostawał jeść od marszałka, włączał się do rozmowy sypiąc hojnie pierwszorzędnymi żarcikami, po czym zostawiał nas, rozchichotanych do nieprzytomności, i wędrował na pięterko, skąd wkrótce dobiegało nieregularne staccato stareńkiej maszyny do pisania. Powstawał nowy tekst.

Wiele z tak napisanych utworów znalazło się w tym zbiorku. Warto tu podkreślić fakt, że Andrzej Waligórski, w przeciwieństwie do większości satyryków, którzy prywatnie bywają ponurzy oszczędzając poczucie humoru na cele zawodowe, nie robił takich rozgraniczeń. Był dla nas niezwykle hojny, a my, dość egzotyczna zbieranina (aktorzy, radiowcy, reżyserzy, poeci, ale także ludzie najzupełniej normalni) przyłażąca tu z całego Wrocławia (ja reprezentowałem miasto stołeczne), potrafiliśmy to docenić.

A na Jaworowej bywali goście najróżniejsi. Każda wrocławska premiera spektaklu "zza miasta", każdy wernisaż. każda wizyta artystyczna w nadodrzańskim mieście kogoś znanego musiała kończyć się na Jaworowej. Kto był we Wrocławiu i nie gościł w tym małym domku, to tak jakby w Krymie zapomniał o papieżu. Lista jest naprawdę długa.

Piotr Fronczewski, Marek Kondrat i Małgorzata Niemirska osobiście wypróbowali pojemność ogródkowego baseniku, by ochłonąć po spektaklu "Kubusia fatalisty", z. którym zjechali nad Odrę. Jak oni się tu pomieścili? A zwłaszcza, jak wychodzili?

Zbigniew Cybulski, który zresztą grał w Andrzejkowych słuchowiskach, miał w saloniku własną lawę opatrzoną biało-niebieską miniaturką ulicznej tablicy z jego nazwiskiem (jest tam do dzisiaj). Drugi koniec lej ławy okupowali artyści z Witoldem Pyrkoszem na czele występujący w Andrzejkowym kabarecie "Dreptaki".

Zaglądał tu Kazimierz Kutz i Stanisław Dygat. Franciszek Starowieyski opatrzył ściany salonu swymi grafikami, przed którymi do dziś zbierają się znawcy usiłujący odkryć, co Artysta miał na myśli.

Z tego widać, że domek na Jaworowej spełniał właściwie rolę Superdomu Kultury, powinien mieć dwadzieścia osób personelu i cztery piętra (z dużym basenem w piwnicy). Tylko cudem przetrzymał tę nawałnicę, bo stoi po dziś dzień, nieco tylko cichszy i spokojniejszy.

Chciałbym uchronić od zapomnienia klimat i atmosferę domu państwa Waligórskich. czyli rzeczy najbardziej ulotne i poddające się subiektywizacji. Mam nadzieję, że te wspominki pomogą Czytelnikowi zrozumieć ten fenomen klimatyczny, tak rzadki w obecnych ciekawych czasach.

Faktem potwierdzającym niepospolitość tego domostwa jest reakcja nań nie tylko ludzi, ale i zwierząt. Przyplątywały się tu zawsze najróżniejsze psy i koty, które, o dziwo, z miejsca żyły ze sobą na przyjacielskiej stopie, choć przedtem nikt ich sobie nie przedstawiał.

Może dlatego, że no przybyciu z punktu zapadały na swoistą schizofrenię. Dotyczyło to zwłaszcza psów, które traciły orientację wobec tłumu gości i gubiły instynkt bronienia swego terytorium. Zyskiwały za to na inteligencji.

Niektórzy dwunożni goście także.

Z racji swej radiowej funkcji Andrzej często kontaktował się z różnymi urzędnikami, których iloraz inteligencji równał się temperaturze ich ciała.

Otóż czynownicy ci, w godzinach pracy tępi nie do wytrzymania, w Andrzejowych progach zyskiwali na rozumie i wrażliwości, dzięki czemu udawało się załatwić coś, co w biurze było nie do przejścia.

Śpieszę tu dodać, że takie załatwianie dotyczyło wyłącznie spraw poszczególnych gości domku przy Jaworowej.

Skala problemów, którymi zarzucaliśmy Andrzeja, była niezwykle szeroka: od spraw sercowych licznych, należących do dworu panienek szukających u Andrzeja rady, poprzez uwalnianie nieletnich z komisariatu, do poboru wojskowego grożącego niektórym bywalcom i palących kwestii mieszkaniowych.

Andrzej był swoistą mutacją Ojca Chrzestnego dla całej tej czeredy. Różnica była taka, że nie żądał oddania przysługi i nie trzeba było całować go w rękę. Skuteczny był natomiast jak pierwowzór.

Jak się tak głębiej zastanowić, to dochodzi się do wniosku, że Andrzej Waligórski nie miał wad. Żadnych. Ani razu przez te wszystkie lata nie widziałem go zdenerwowanego czy mówiącego podniesionym głosem. Nie miały do niego dostępu właściwe zwykłym ludziom przywary czy fanaberie. Nigdy nie zrobił nikomu najmniejszej krzywdy, przeciwnie, jako się rzekło, pomagał te krzywdy neutralizować. Właściwie należałoby rozpocząć proces beatyfikacyjny naszego bohatera, gdyby nie pewne ale...

Otóż nie wahał się, gdy zachodziła potrzeba, użyć mocniejszego wyrażenia, czy to w swej twórczości, czy w reakcji na zachodzące wokół wydarzenia. Coś takiego nie przystoi jednak świętemu, tym bardziej że wyrażenia bywały rzeczywiście ostre, a przy tym malownicze. Miał zreszta powody do ich wygłaszania, bo jednej rzeczy tylko nie cierpiał ponad wszystko i tępił, jak mógł: głupoły, i to niezależnie od kręgów, z których wychodziła. Potrafił być wtedy ostry i bezkompromisowy. Nie przysparzało mu to przychylności władzy, niezależnie od ustroju, bo, jak wiadomo, władza ogłupia.

Gdy zrobiła coś piramidalnego, ośmieszał ją bezlitośnie, czy to w swych utworach, czy to w rzucanych znienacka żartach tak wdzięcznie przyjmowanych przez codziennych bywalców domku przy Jaworowej.

Andrzej Waligórski potrafi nienatrętnie wzruszyć, a także setnie rozbawić. Wszystko to czyni ze zwodniczą płynnością pióra i może dlatego lak trudno tę twórczość docenić krytykom.

Na szczęście czytelnicy są mądrzejsi i pozostają wierni jego dokonaniom, a to (i tylko to) najbardziej się liczy.

Intensywny tryb życia Andrzeja, tylko z pozoru beztroski, w istocie pełen napięć i stresów, nie mógł nie odbić się na jego kondycji zdrowotnej, uważanej dotąd za wzór do naśladowania Palenie papierosów ekstramocnych bez filtra także nie pomagało w utrzymaniu formy.

Stało się więc tak, że pewnego niedzielnego poranka podczas rutynowych ćwiczeń gimnastycznych serce odmówiło mu nagle posłuszeństwa.

Zostały po nim taśmy magnetofonowe z recytowanymi przez niego wierszami, a także zbiór kilku tysięcy utworów, powstałych w ciągu 35 lat działalności. Została po nim też nazwa niepozornej uliczki niedaleko Parku Południowego, którą Andrzej chadzał codziennie do radia.

Przy odrobinie wysiłku można tam Jego spotkać. Ale trzeba mieć przy sobie len zbiorek wierszy, usiąść na ławce, poczytać w skupieniu, a potem nagle podnieść wzrok...

Konstanty Putrament

 
 

[ Autor ] | [ Liryka ] | [ Proza ] | [ Dźwięk ] | [ Słowo ] | [ Obraz ] | [ Podziękowania ]

[ Początek ]