|
Nie będę kryć, jak wiele zawdzięczam Andrzejowi. Zwłaszcza w opanowaniu sztuki pływackiej.
Rok 1957, środek lata. Krynica Morska. Zgrane towarzystwo wokół Andrzeja, no i ja.
Pewnego dnia, po zachodzie słońca, powiat szkwał i całą gromadą ruszyliśmy okazałą żaglówką - 30 m żagla! - na nocną przejażdżkę po zalewie. Przyjazny wiaterek, nie wiedzieć kiedy, przerodził się w orkan, rozpętało się piekło. Wśród nieustraszonej załogi pod wodzą Andrzeja, zielony z przerażenia miotałem się od burty do burty, co chwila wrzeszcząc: "Toniemy!"
Dla nich burza - to porywająca atrakcja, dla mnie, mimo nocnej pory, był to dzień sądu ostatecznego. Nie umiałem pływać, wody - nawet spokojnej - bałem się jak ognia.
Jakimś cudem uszliśmy cało z topieli. Na drugi dzień Andrzej zadecydował, że to hańba i że on nauczy mnie pływać. Przez trzy dni dat mi szkołę twardą, fachową, po której pewnie słoń zacząłby pływać kraulem.
Z czasem, kiedy coraz bardziej wchodziłem w zawodową samodzielność, z okazji kolejnych premier moich filmów, Andrzej zwykł był mawiać: "Sylwester! Przecież to ja nauczyłem go pływać". I jak to Andrzej, raz z kpiną, raz z sympatią, to z uznaniem, to z celną szpilą. Zawsze jednak z przyjaznym uśmiechem.
A - tak nawiasem mówiąc - ja do dziś pływam jak siekiera.
Sylwester Chęciński
|
|