|
Zielona teczka
Miałam już dawno i mam do dziś zieloną teczkę, moje prywatne archiwum ballad Andrzeja.
Przez prawie ćwierć wieku - spędzone w tym samym pokoju redakcyjnym, przy sąsiednich biurkach - zdarzało się raz po raz, że wychodząc z przesłuchania audycji albo biorąc świeżo napisany tekst z olbrzymiej sterty koło Andrzejowej maszyny, mówiłam:
- To chcę mieć.
- Dlaczego akurat to?
- Nie wiem. Pasuje mi.
- To sobie przepisz - odpowiadał, a potem śmiał się, otwierał szufladę i dawał mi kopię. Lubił to moje gromadzenie Jego ballad bez konkretnego celu i bez ustalonych kryteriów wyboru; po prostu tych, które byty mi najbliższe.
Wszystkie ballady Andrzeja to były równocześnie piosenki. Miały w sobie ukrytą melodię, tę, a nie inną, niemal konieczną. Kompozytor - jeżeli "czuł" Andrzeja - nie musiał niczego wymyślać, mógł tylko odczytać nuty, zawarte w tekście, tak jakby byty pisane sympatycznym atramentem. Moja zielona teczka pulsowała od tych już istniejących i jeszcze nie napisanych melodii.
Gromadziłam tam różne ballady. Groteskowe, dobrotliwie kpiarskie, absurdalne, szydercze, gorzkie, raniące, wielkoduszne, zadumane, liryczne. Najbliższe by3y mi jednak te - jak je nazywałam - "ballady z cieniem". Taki cień powstaje czasem w środku najbardziej słonecznego dnia, kiedy pojedynczy, gruby obłok zakryje słoneczną tarczę. Cień przesuwa się w ciągu kilku sekund po wszystkich drzewach, twarzach i przedmiotach, odbarwia je na chwilę i zmienia, sygnalizuje tajemniczą przemianę, której wszystko podlega.
Więc "Hamowanie" z coraz rzadziej kursującym pociągiem, "Wyspa", do której prowadzi tylko jeden kurs... Ballady o starości i o śmierci, które nigdy nie były nazwane po imieniu, ale zawsze przesuwały się tylko w formie cienia w tle.
Czasem, kiedy oboje siedzieliśmy przy biurkach i pisaliśmy, patrzyłam ukradkiem na Andrzeja i wydawało mi się, że przez Jego twarz przesuwa się również taki ulotny cień. Ale nigdy Mu tego nie powiedziałam, bo wiedziałam, że wykpiłby mnie bez litości.
Niedawno znów przeczytałam archiwum z zielonej teczki. I przypomniałam sobie, jak to dawniej niejednokrotnie się zastanawiałam, który Andrzej jest prawdziwy? Ten dobroduszny, przyjazny ludziom, drwiący z nich tak, żeby nie sprawić im bólu? Ten rozsierdzony ludzką małością i głupotą, tnący po nich słowami jak brzytwą? Ten bujny, zakochany w życiu i czerpiący z niego pełnymi garściami? Czy ten, który obcował z cieniem?...
Dopiero dziś wiem, że wszyscy byli prawdziwi, każdy z nich.
Ewa Szumańska
|
|