[Kacik absurdu im. Andrzeja Waligórskiego]


Docent BassetDwanaście prac Herkulesa MiziakaRycerzy Trzech
Piąty peronListy Pana MichałaPozostałe drobiazgi


                     Piąty peron - cz. I

     Wczesną wiosną  1974  roku  jechałem wraz z nowo poślubioną
małżonką imieniem Ada w podróż poślubną, mniejsza  o  to,  dokąd,
chociaż wiadomo, po co.
     Właściwie  dopiero teraz wiedziałem, po co, gdy po pierwszym
etapie naszej pierwszej  nocy  na  ostatnich  nogach  zlazłem  ze
sleepingowego  łóżka,  na  którym  przez  kilka godzin usiłowałem
nieokiełznanemu temperamentowi Ady przeciwstawić moje wieloletnie
doświadczenie, różnicę wieku niwelować różnicą płci.
     Siadłem koło okna i sięgnąłem po ekstramocne. Wyjąłem pomię-
tą paczkę z jednym już papierosem, a razem z paczką wyjąłem jakiś
dość  gruby,  złożony we czworo dokument. Rozłożyłem go, zalśniła 
solidnie przysznurowana lakowa pieczęć, zaczerniały dostojne pod-
pisy...  A niech to diabli, przez roztargnienie rąbnąłem z insty-
tutu stare carskie dokumenty... ach, mój instytut, tak dobrze się
w  nim żyło! Zapaliłem papierosa. W półdrzemce i półodbiciu wago-
nowej szyby  zobaczyłem  skrótowo  wydarzenia  ostatnich miesięcy
i dni:  moje  przygotowania  do  habilitacji,  wystawa z  dziejów
I  wojny...  Oto ja w gronie asystentów i  studentów, czujnych na
każde  moje  skinienie.  Właśnie stawiają planszę z linią  frontu  
w tysiąc dziewięćset czternastym roku, przypinają zdjęcia do tab-
lic,  na  zdjęciach wąsaci żołnierze i oficerowie w  austriackich  
mundurach. Patrzę na nich z sympatią. Dzięki wąsom, a może staro-
ści tych zdjęć, wydają się wszyscy w moim wieku, bliżej pięćdzie-
siątki  niż  czterdziestki. Spoglądam na krzywych, kudłatych stu-
dentów  kłębiących  się w sali, potem znowu na tych na zdjęciu... 
Wolę  tych  drugich, chyba czułbym się dobrze w ich towarzystwie!  
Bo  w  towarzystwie swoich podopiecznych nie czuję się najlepiej, 
niczego nie szanują! Właśnie ubrali jednego z  kolegów w  rzadki,
dragoński  mundur  i  kask. Zrywam ten kask z oburzeniem, pod nim 
burza  włosów  i  nie  żaden  chłopak, tylko Ada. Jeszcze wówczas  
studentka z podległej mi grupy, ale już taka bezczelna! Robi buź-
kę  na  przeproszenie, co tak mnie denerwuje, że wypuszczam z rąk 
gipsowy posążek rotmistrza Beliny!
     Potem  Ada pęta się koło mnie coraz częściej w wirze przygo-
towań  do wystawy. Widząc nas razem, jej niezłomni koledzy przym-
rużają znacząco oko,  ba, profesor nie wiadomo czemu gratuluje mi 
wychowanki...
     Jakoś nas wszyscy do siebie popychają, w przenośni i dosłow-
nie,  bo oto w czasie otwarcia i przecięcia wstęgi studenci robią 
sztuczny  tłok,  w  rezultacie którego otwieramy wystawę jakby we  
dwójkę, a rektor gratuluje nam obojgu, nie zwracając uwagi na mo-
je paniczne spojrzenia.
     W końcu poddaję się fali wydarzeń i urokowi Ady. To ona jest
stroną  atakującą  na bankiecie proponuje bruderszaft i przedłuża
pocałunek, co zostaje skwitowane oklaskami.  A  potem  już  Urząd
Stanu  Cywilnego,  okropnie  wrzaskliwa studencka orkiestra i  na
dworzec! Po drodze wpadam na swoją ulubioną  wystawę,  patrzę  na
chłopców  z  tamtych  lat...  Jacy inni i jacy fajni. Ada robi mi
pierwszą awanturę  spóźnimy się na pociąg! Zdążyliśmy...  Gromada
odprowadzających,   sleeping   i   moja  spóźniona,  damsko-męska
batalia, podczas której wyraźnie słyszę odgłosy  wielkiej  bitwy,
bitwy z tamtej wojny, z trąbkami, okrzykami "hurra", umiarkowanym
terkotem ówczesnych mitraliez  i  puszystymi  eksplozjami  szrap-
neli...  I oto siedzę paląc ekstramocne, i zastanawiam się, po co
mi to było.
     - Adam... - powiedziała  Ada.  Zadrżałem,  czego ona jeszcze 
może chcieć?
     - Adam... Głowa mnie boli...
     - Moje maleństwo - szepnąłem z dumą. - Tak cię wymęczyłem?
     - Coś ty, to po wódce. Masz może proszek?
     - Nie mam, ale konduktor powinien mieć.
     Wyszedłem   w   piżamie  na  korytarz  i  powlokłem  się do
służbowego przedziału.
     - Panie  konduktorze,  proszę proszki od bólu głowy, ekstra-
mocne i pepsi.
     - Ja nie jestem konduktor, tylko steward.
     - Tak?
     - Tak,  od  nowego  roku.  I  mam  tylko piasty i fruktovit, 
a  proszki mnie wyszli.  Ale dostanie pan w kiosku na peronie, to 
już Kociemby.
     I rzeczywiście pociąg stukał na zwrotnicach, a za oknem zal-
śnił  neonowy  napis "Kociemby", nazwa dużej, węzłowej widać sta-
cji.  Chciałem wrócić do przedziału po płaszcz, ale uprzejmy ste-
ward narzucił mi na ramiona swój własny kożuch.
     - Wal pan, szkoda czasu!
     Wysiadłem  i  ślizgając  się  trochę po zamarzniętym peronie 
podbiegłem do oświetlonego kiosku.
     - Proszków nie  ma  powiedziała sprzedawczyni.  Dostanie pan 
w kiosku na dole. Zdąży pan, zdąży, pociąg stoi tu pół godziny.
     Opodal widniało  oświetlone  zejście.  Poszedłem schodami na 
dół, potem dość długim, wykładanym kafelkami tunelem, poprzebija-
nym  gdzieniegdzie  wyjściami na inne perony.  Wreszcie  pchnąłem
wahadłowe  drzwi  i wszedłem do holu. W kiosku Ruchu były proszki 
i ekstramocne. Kupiłem i poszedłem  z  powrotem.  Korytarz  znowu
zalśnił przede mną kafelkami i wylotami schodów. Spytałem starego
kolejarza,  na  którym  peronie stoi ekspres "Transpol", i dowie-
działem  się, że na ostatnim. Przyspieszyłem kroku. Rozpętała się 
zamieć  śnieżna  i ostatni peron wydał mi się ciemniejszy niż po-
przednio.
     Odliczyłem trzeci  wagon  od tyłu pociągu i odsunąłem drzwi.
Żona zgasiła  tymczasem  światło  i  spała  głęboko,  dość  mocno
przytem  widać ze zmęczenia  pochrapując. Pocałowałem tkliwie ob-
nażony fragment jej pleców, rozebrałem się i wlazłem pod  kołdrę.
Pociąg  gwizdnął  i  ruszył, a ja zasnąłem i od razu przyśniła mi
się sytuacja sprzed kilku minut:
     Schodziłem po schodach z ostatniego peronu... Przede mną był
długi  kafelkowy  korytarz, wiodący do holu i poprzebijany trzema
wyjściami na inne perony.
     Wracałem z holu  przede mną było pięć takich wyjść... I  tak
kilka  razy: stoję z jednej strony - trzy, przeskakuję na drugą - 
pięć...
     Spociłem się i krzyknąłem. Na szczęście, ktoś w mundurze wy-
szedł właśnie z przedziału i zmora ustąpiła.
     - Kożuch jest na wieszaku - powiedziałem. Dziękuję panu bar-
dzo!
     - Obudź  się,  kolego - powiedział ten Ktoś. - Wkładaj  mun-
dur, pułkownik czeka.
     Zapłonęło światło i Ktoś okazał się bardzo przystojnym lejt-
nantem armii Cesarstwa Austriackiego.
     - Ty też wstawaj! - dodał lejtnant, klepiąc w wypięty  tyłek
moją żonę.
     - O Jezu, znowu? -jęknęła basem moja żona, poczem spuściła z
półki kosmate nogi i podkręciła wąsa.
     Włosy stanęły mi dęba na głowie - to, co  uważałem  za  moją
żonę, było podtatusiałym facetem w randze majora.
     - Idziemy, idziemy!  denerwował się lejtnant.
     - Wasyl, Maciek! - ryknął major w kierunku korytarza. Mundu-
ry wyczyszczone?
     Zaraz też  dwaj  ordynansi  przygalopowali niosąc stertę tak 
dobrze znanego mi umundurowania i uzbrojenia.
     - Ja wiem, że to jest sen  powiedziałem ze smutkiem do majo-
ra - ale ze snem nie ma co walczyć, więc się ubiorę.
     - Tak, tak  uspokoił mnie major. Spiłeś  się  wczoraj,  więc
jeszcze  bredzisz, ale  jak nasz stary ryknie, to zaraz ci przej-
dzie.
     Z dziwną przyjemnością  wkładałem  na  siebie  ten  niemodny
mundur,  pas z koalicyjką, polową czapkę. Ciężki steyer w kaburze
dobrze przylegał do boku.
     - A cóż ty tak się dziś sztafirujesz?
     - Wiesz, zawszę miałem na to ochotę, ale się bałem,  że mnie
ktoś na tym przyłapie...
     - Zjedz trochę surowej kapusty!  podsumował major.
     Przed  opuszczeniem  przedziału  spojrzałem w lustro. Z jego
tafli spoglądał na mnie  całkiem  przystojny  austriacki  kapitan
artylerii.  Poczułem  się  raźniej,  wyprostowałem  zgarbione za-
zwyczaj plecy, wypiąłem pierś i  zasalutowałem  swojemu  własnemu
odbiciu.
     Wyszliśmy  dziarsko na korytarz. Wszędzie trzaskały odsuwane
gwałtownie drzwi, ze wszystkich przedziałów wysypywali  się  ofi-
cerowie,  przypinając w pośpiechu szable. Strzelały obcasy zesta-
wiane w pozdrowieniu, dłonie przeskakiwały ku daszkom z  ową non-
szalancką  służbistością,  właściwą  zawodowcom.  Krzyżowały  się
strzępy rozmów w języku niemieckim, czeskim, węgierskim i   wcale
nie najrzadziej  polskim.
     Ciągnąc  szable,  brzęcząc ostrogami i skrzypiąc rzemieniami
szliśmy przez kilka wagonów, w tym przez sanitarny,  bez  rannych
jeszcze,  ale  kompletnie  wyposażony  i  obsadzony  przez bardzo
urodziwą damską załogę w małych kornecikach, zgrabnych mundurkach
i  sznurowanych wysokich butach. Zaczęły się w przejściu śmiechy,
podszczypywania i klepanki. Oczy oficerów zabłysły raźniej,  lewe
dłonie  uniosły  się  ku  wąsom, prawe opadły ku damskim wdziękom. 
I  ja  też,  idąc  przykładem innych i dając folgę rozpierającemu 
mnie  wigorowi, strzeliłem otwartą dłonią w twardy jak stal tyłe-
czek siostrzyczki, wychylonej aktualnie przez okno.
     Aż  zadzwoniło,  i to podwójnie, bo zaraz oberwałem po pysku 
i  ujrzałem  najpierw  wszystkie gwiazdy, a potem tylko dwie roz-
iskrzone gniewem oczy prześlicznej dziewczyny.
     - Ty  porco - powiedziała dziewczyna. - Świnia! - przetłuma-
czyła na wszelki wypadek.
     - Przepraszam... -  zasalutowałem,  a  ona wlepiła wzrok nie 
tyle we mnie, co w moją dłoń przy daszku czapki.
     Na środkowym palcu miałem tam sygnet. Z lewej ręki ciągle mi
spadał,  a na prawej siedział jak przyrośnięty. Sygnet był skrom-
ny, ale oryginalny, odziedziczony po pradziadku,  a  przedstawia-
jący rżniętego w krwawniku jaszczura z otwartą paszczą.
     - Scusa... -  westchnęła. -  To ja przepraszam, nie wiedzia-
łam, że to właśnie pan...

Wpisał(-a): Aleksander Masłowski

<< Proza | Następny odcinek>>

[ Autor ] | [ Liryka ] | [ Proza ] | [ Dźwięk ] | [ Słowo ] | [ Obraz ] | [ Podziękowania ]

[ Początek ]