|
Piąty peron - cz. I
Wczesną wiosną 1974 roku jechałem wraz z nowo poślubioną
małżonką imieniem Ada w podróż poślubną, mniejsza o to, dokąd,
chociaż wiadomo, po co.
Właściwie dopiero teraz wiedziałem, po co, gdy po pierwszym
etapie naszej pierwszej nocy na ostatnich nogach zlazłem ze
sleepingowego łóżka, na którym przez kilka godzin usiłowałem
nieokiełznanemu temperamentowi Ady przeciwstawić moje wieloletnie
doświadczenie, różnicę wieku niwelować różnicą płci.
Siadłem koło okna i sięgnąłem po ekstramocne. Wyjąłem pomię-
tą paczkę z jednym już papierosem, a razem z paczką wyjąłem jakiś
dość gruby, złożony we czworo dokument. Rozłożyłem go, zalśniła
solidnie przysznurowana lakowa pieczęć, zaczerniały dostojne pod-
pisy... A niech to diabli, przez roztargnienie rąbnąłem z insty-
tutu stare carskie dokumenty... ach, mój instytut, tak dobrze się
w nim żyło! Zapaliłem papierosa. W półdrzemce i półodbiciu wago-
nowej szyby zobaczyłem skrótowo wydarzenia ostatnich miesięcy
i dni: moje przygotowania do habilitacji, wystawa z dziejów
I wojny... Oto ja w gronie asystentów i studentów, czujnych na
każde moje skinienie. Właśnie stawiają planszę z linią frontu
w tysiąc dziewięćset czternastym roku, przypinają zdjęcia do tab-
lic, na zdjęciach wąsaci żołnierze i oficerowie w austriackich
mundurach. Patrzę na nich z sympatią. Dzięki wąsom, a może staro-
ści tych zdjęć, wydają się wszyscy w moim wieku, bliżej pięćdzie-
siątki niż czterdziestki. Spoglądam na krzywych, kudłatych stu-
dentów kłębiących się w sali, potem znowu na tych na zdjęciu...
Wolę tych drugich, chyba czułbym się dobrze w ich towarzystwie!
Bo w towarzystwie swoich podopiecznych nie czuję się najlepiej,
niczego nie szanują! Właśnie ubrali jednego z kolegów w rzadki,
dragoński mundur i kask. Zrywam ten kask z oburzeniem, pod nim
burza włosów i nie żaden chłopak, tylko Ada. Jeszcze wówczas
studentka z podległej mi grupy, ale już taka bezczelna! Robi buź-
kę na przeproszenie, co tak mnie denerwuje, że wypuszczam z rąk
gipsowy posążek rotmistrza Beliny!
Potem Ada pęta się koło mnie coraz częściej w wirze przygo-
towań do wystawy. Widząc nas razem, jej niezłomni koledzy przym-
rużają znacząco oko, ba, profesor nie wiadomo czemu gratuluje mi
wychowanki...
Jakoś nas wszyscy do siebie popychają, w przenośni i dosłow-
nie, bo oto w czasie otwarcia i przecięcia wstęgi studenci robią
sztuczny tłok, w rezultacie którego otwieramy wystawę jakby we
dwójkę, a rektor gratuluje nam obojgu, nie zwracając uwagi na mo-
je paniczne spojrzenia.
W końcu poddaję się fali wydarzeń i urokowi Ady. To ona jest
stroną atakującą na bankiecie proponuje bruderszaft i przedłuża
pocałunek, co zostaje skwitowane oklaskami. A potem już Urząd
Stanu Cywilnego, okropnie wrzaskliwa studencka orkiestra i na
dworzec! Po drodze wpadam na swoją ulubioną wystawę, patrzę na
chłopców z tamtych lat... Jacy inni i jacy fajni. Ada robi mi
pierwszą awanturę spóźnimy się na pociąg! Zdążyliśmy... Gromada
odprowadzających, sleeping i moja spóźniona, damsko-męska
batalia, podczas której wyraźnie słyszę odgłosy wielkiej bitwy,
bitwy z tamtej wojny, z trąbkami, okrzykami "hurra", umiarkowanym
terkotem ówczesnych mitraliez i puszystymi eksplozjami szrap-
neli... I oto siedzę paląc ekstramocne, i zastanawiam się, po co
mi to było.
- Adam... - powiedziała Ada. Zadrżałem, czego ona jeszcze
może chcieć?
- Adam... Głowa mnie boli...
- Moje maleństwo - szepnąłem z dumą. - Tak cię wymęczyłem?
- Coś ty, to po wódce. Masz może proszek?
- Nie mam, ale konduktor powinien mieć.
Wyszedłem w piżamie na korytarz i powlokłem się do
służbowego przedziału.
- Panie konduktorze, proszę proszki od bólu głowy, ekstra-
mocne i pepsi.
- Ja nie jestem konduktor, tylko steward.
- Tak?
- Tak, od nowego roku. I mam tylko piasty i fruktovit,
a proszki mnie wyszli. Ale dostanie pan w kiosku na peronie, to
już Kociemby.
I rzeczywiście pociąg stukał na zwrotnicach, a za oknem zal-
śnił neonowy napis "Kociemby", nazwa dużej, węzłowej widać sta-
cji. Chciałem wrócić do przedziału po płaszcz, ale uprzejmy ste-
ward narzucił mi na ramiona swój własny kożuch.
- Wal pan, szkoda czasu!
Wysiadłem i ślizgając się trochę po zamarzniętym peronie
podbiegłem do oświetlonego kiosku.
- Proszków nie ma powiedziała sprzedawczyni. Dostanie pan
w kiosku na dole. Zdąży pan, zdąży, pociąg stoi tu pół godziny.
Opodal widniało oświetlone zejście. Poszedłem schodami na
dół, potem dość długim, wykładanym kafelkami tunelem, poprzebija-
nym gdzieniegdzie wyjściami na inne perony. Wreszcie pchnąłem
wahadłowe drzwi i wszedłem do holu. W kiosku Ruchu były proszki
i ekstramocne. Kupiłem i poszedłem z powrotem. Korytarz znowu
zalśnił przede mną kafelkami i wylotami schodów. Spytałem starego
kolejarza, na którym peronie stoi ekspres "Transpol", i dowie-
działem się, że na ostatnim. Przyspieszyłem kroku. Rozpętała się
zamieć śnieżna i ostatni peron wydał mi się ciemniejszy niż po-
przednio.
Odliczyłem trzeci wagon od tyłu pociągu i odsunąłem drzwi.
Żona zgasiła tymczasem światło i spała głęboko, dość mocno
przytem widać ze zmęczenia pochrapując. Pocałowałem tkliwie ob-
nażony fragment jej pleców, rozebrałem się i wlazłem pod kołdrę.
Pociąg gwizdnął i ruszył, a ja zasnąłem i od razu przyśniła mi
się sytuacja sprzed kilku minut:
Schodziłem po schodach z ostatniego peronu... Przede mną był
długi kafelkowy korytarz, wiodący do holu i poprzebijany trzema
wyjściami na inne perony.
Wracałem z holu przede mną było pięć takich wyjść... I tak
kilka razy: stoję z jednej strony - trzy, przeskakuję na drugą -
pięć...
Spociłem się i krzyknąłem. Na szczęście, ktoś w mundurze wy-
szedł właśnie z przedziału i zmora ustąpiła.
- Kożuch jest na wieszaku - powiedziałem. Dziękuję panu bar-
dzo!
- Obudź się, kolego - powiedział ten Ktoś. - Wkładaj mun-
dur, pułkownik czeka.
Zapłonęło światło i Ktoś okazał się bardzo przystojnym lejt-
nantem armii Cesarstwa Austriackiego.
- Ty też wstawaj! - dodał lejtnant, klepiąc w wypięty tyłek
moją żonę.
- O Jezu, znowu? -jęknęła basem moja żona, poczem spuściła z
półki kosmate nogi i podkręciła wąsa.
Włosy stanęły mi dęba na głowie - to, co uważałem za moją
żonę, było podtatusiałym facetem w randze majora.
- Idziemy, idziemy! denerwował się lejtnant.
- Wasyl, Maciek! - ryknął major w kierunku korytarza. Mundu-
ry wyczyszczone?
Zaraz też dwaj ordynansi przygalopowali niosąc stertę tak
dobrze znanego mi umundurowania i uzbrojenia.
- Ja wiem, że to jest sen powiedziałem ze smutkiem do majo-
ra - ale ze snem nie ma co walczyć, więc się ubiorę.
- Tak, tak uspokoił mnie major. Spiłeś się wczoraj, więc
jeszcze bredzisz, ale jak nasz stary ryknie, to zaraz ci przej-
dzie.
Z dziwną przyjemnością wkładałem na siebie ten niemodny
mundur, pas z koalicyjką, polową czapkę. Ciężki steyer w kaburze
dobrze przylegał do boku.
- A cóż ty tak się dziś sztafirujesz?
- Wiesz, zawszę miałem na to ochotę, ale się bałem, że mnie
ktoś na tym przyłapie...
- Zjedz trochę surowej kapusty! podsumował major.
Przed opuszczeniem przedziału spojrzałem w lustro. Z jego
tafli spoglądał na mnie całkiem przystojny austriacki kapitan
artylerii. Poczułem się raźniej, wyprostowałem zgarbione za-
zwyczaj plecy, wypiąłem pierś i zasalutowałem swojemu własnemu
odbiciu.
Wyszliśmy dziarsko na korytarz. Wszędzie trzaskały odsuwane
gwałtownie drzwi, ze wszystkich przedziałów wysypywali się ofi-
cerowie, przypinając w pośpiechu szable. Strzelały obcasy zesta-
wiane w pozdrowieniu, dłonie przeskakiwały ku daszkom z ową non-
szalancką służbistością, właściwą zawodowcom. Krzyżowały się
strzępy rozmów w języku niemieckim, czeskim, węgierskim i wcale
nie najrzadziej polskim.
Ciągnąc szable, brzęcząc ostrogami i skrzypiąc rzemieniami
szliśmy przez kilka wagonów, w tym przez sanitarny, bez rannych
jeszcze, ale kompletnie wyposażony i obsadzony przez bardzo
urodziwą damską załogę w małych kornecikach, zgrabnych mundurkach
i sznurowanych wysokich butach. Zaczęły się w przejściu śmiechy,
podszczypywania i klepanki. Oczy oficerów zabłysły raźniej, lewe
dłonie uniosły się ku wąsom, prawe opadły ku damskim wdziękom.
I ja też, idąc przykładem innych i dając folgę rozpierającemu
mnie wigorowi, strzeliłem otwartą dłonią w twardy jak stal tyłe-
czek siostrzyczki, wychylonej aktualnie przez okno.
Aż zadzwoniło, i to podwójnie, bo zaraz oberwałem po pysku
i ujrzałem najpierw wszystkie gwiazdy, a potem tylko dwie roz-
iskrzone gniewem oczy prześlicznej dziewczyny.
- Ty porco - powiedziała dziewczyna. - Świnia! - przetłuma-
czyła na wszelki wypadek.
- Przepraszam... - zasalutowałem, a ona wlepiła wzrok nie
tyle we mnie, co w moją dłoń przy daszku czapki.
Na środkowym palcu miałem tam sygnet. Z lewej ręki ciągle mi
spadał, a na prawej siedział jak przyrośnięty. Sygnet był skrom-
ny, ale oryginalny, odziedziczony po pradziadku, a przedstawia-
jący rżniętego w krwawniku jaszczura z otwartą paszczą.
- Scusa... - westchnęła. - To ja przepraszam, nie wiedzia-
łam, że to właśnie pan... Wpisał(-a): Aleksander Masłowski
|
|