|
Piąty peron - cz. VIII
- No nie - rozzłościł się naraz. - Tak nie będziemy się ba-
wić, ostatecznie to jednak jest wojna! Huź go, Maciek!
Bitwa rozgorzała na nowo. Rozłożyłem butelką pruskiego pod-
oficera, co zwiększyło naszą przewagę, i wraży odddział jął re-
jterować przez okna na drugą stronę budynku, gdzie stały przy-
wiązane ciężkie mazurskie konie. Nasi też wskoczyli na siodła
swych zgrabnych wierzchowców i ruszyli w pościg. Z brzękiem oręża
weszliśmy do zdobytego bufetu.
- Obiad! - zarządził Starża. - Wachmistrzu, są jakieś stra-
ty?
- Melduję, że nie ma - sprężył się stary wiarus. - Ale ist-
nieje podejrzenie, że nieprzyjaciel naszczał do bigosu.
- Polak Polakowi... - załkała Jolanta. - Nic to podjął de-
cyzję rotmistrz. - Zjemy parówki!
Jedliśmy je, ale jakoś mi nie smakowały. Jolanta i rotmistrz
siedzieli naprzeciw siebie, jakby zrośnięci oczami i jedli te
cholerne parówki. Jak je parówkę cwana dziewucha, która chce
chłopu do reszty zawrócić w głowie, tego nie muszę państwu
szczegółowo wyjaśniać...
Na szczęście, nie trwało to długo, bo coś zaczęło gwizdać.
- Czajnik! - ucieszyłem się. - Zaraz będzie herbata!
- Nie czajnik, tylko granat! - sprostował stary wachmistrz
i dał nura pod stół.
Gwizd przeszedł w wycie, a wycie w eksplozję. Ściana dworca
zawaliła się z hukiem.
- Proszę? - spytał w roztargnieniu Starża, zupełnie zafascy-
nowany Jolantą.
Znowu gwizdnęło.
- Melduję - stary wachmistrz wystawił łeb spod stołu - że
ostrzeliwuje nas ciężka artyleria z regionu Piotrkowa.
- Ewakuacja! - obudził się wódz ułanów. Kawalerią nie utrzy-
mamy dworca! Konie dla wszystkich!
Podprowadzono wierzchowce. Jolanta jeździła jak stary dżo-
kej. Kupa jeźdźców wichrzyła się po peronie.
- Wsiadaj! - darł się rotmistrz siedząc już w siodle i pod-
prowadzając luzaka dla mnie.
- Nigdy w życiu nie wejdę na to bydlę!
Znowu huknęło, obrzucając nas parówkami.
- Nie umiem jeździć konno - tłumaczyłem. - A poza tym muszę
się trzymać kolei! PKP to jedyna szansa powrotu do moich czasów
i do mojej żony! - Tu wysunąłem usta, aby pożegnać się z Jolantą.
- Masz żonę? - Jola podjechała do wagonu, do którego udało
mi się już wleźć, i na odlew dała mi w ucho, a wachmistrz i rot-
mistrz chwycili z obu stron cugle jej konia. Szwadron zwinął się,
skłębił i wypadł z zabudowań, a następnie pomknął drogą, ścigany
wybuchami szrapneli.
W stację przestało rąbać, szczekały tylko karabiny
maszynowe, potem i one zamilkły. Koło wagonu zabrzmiały jakieś
głosy. Ujrzałem płaskie, błyszczące hełmy. Anglicy?
Jeden z nich podniósł głowę i wtedy poznałem, że to robotni-
cy we współczesnych hełmach ochronnych. Szli wzdłuż peronu spoko-
jnie sobie rozmawiając.
- Dzień dobry - powiedział jeden, zatrzymując się na chwilę.
- Cały czas pan tu siedział? Niebezpiecznie!
- Wojna, więc niebezpiecznie... - odrzekłem głupio.
- Pewnie, prawie że wojna! - zaśmiał się robotnik. - My tu
wysadzili stary dworzec, bo będzie stawiany nowy.
Jeszcze ich głosy nie ścichły, gdy z drugiej strony zaczęły
narastać inne, obce i twarde.
Spojrzałem przez lornetkę i chwyciłem się za gardło. W kie-
runku stacji szła tyraliera żołnierzy w szarozielonych mundurach.
Nad mundurami tkwiły jak bloki betonu dobrze znane, głęboko wcię-
te hełmy. Na hełmach znaki SS.
Odbezpieczyłem rewolwer i jeszcze raz przylgnąłem do i lor-
nety.
Oczywiście, tamto było złudzeniem. Hełmy bez wątpienia
szwabskie, lecz między nimi tu i ówdzie widniały pikielhauby ofi-
cerów. To jednak była jeszcze armia Kajzera, a nie Hitlera. Szli
i szli, z bronią gotową do strzału. I poczułem się bardzo osamot-
niony.
Na szczęście na drodze zatętniło, to wracał szwadron.
- Jesteś? - Rotmistrz i jego koń zajrzeli do wagonu. - W po-
rządku! Teraz nie mogą walić z armat, bo by razili swoich! Chło-
paki! Za mną!
Ułani skoczyli do szarży, a do wagonu podjechała cwałem
Jolanta i osadziła na miejscu konia.
- Możesz sobie mieć żonę! - zawołała. - I tak z tobą zosta-
nę! Nigdy cię nie opuszczę, nigdy!
- Dobra, dobra - powiedziałem chłodno. - To samo mówiłaś
księdzu Chudzielakowi i kniaziowi Tatamawrydze! Nie mam zamiaru
wylatywać w powietrze, mnie na to nie nabierzesz!
- Imbecile! - oburzyła się. - Oni to co innego, a ciebie na-
prawdę pokochałam!
- I nie zamierzasz mnie uśmiercić?
- A po co? Przecież mamy rotmistrza!
Rotmistrz wrócił właśnie z walki.
- Przegoniliśmy ich, ale chyba nie na długo. Mają teraz nad
nami przewagę ogniową...
- Hubek - upomniała się Jola. Czas nagli. Musimy tam -
wskazała na linię frontu.
Na rozkaz rotmistrza sprowadzono jeńców: sztywnego kapitana
w monoklu i pikielhaubie oraz smukłego, młodego dragona.
- Weg mit Hosen und Blusen! - zakomenderował rotmistrz.
O dziwo, zrozumieli i zaczęli się rozbierać z iście niemie-
cką gotowością do wypełnienia wszelkich, choćby najdziwniejszych
rozkazów.
- Kalesonen nicht! - powstrzymał ich w ostatniej chwili
Starża.
- Una mascarada! - zaśmiała się za moimi plecami Jola. Obe-
jrzałem się. Ta dziewczyna nie miała żadnego wstydu. Ułanom oczy
wyłaziły na wierzch.
- Rozejść się! - krzyknął na nich stary wachmistrz, sam zaj-
mując wygodną do obserwacji pozycję.
- Odmaszerować! - wsiadł z kolei rotmistrz na wachmistrza.
- Odwróć się! - zażądałem od rotmistrza.
- A ty się nie gap! - objechała mnie Jola, zapinając bardzo
obcisłe spodnie. - Już! - dodała i wszyscy prędziutko przylecieli
znów do wagonu.
Ja tymczasem trenowałem użycie monokla.
- Kiedy uderzą ponownie - informował nas rotmistrz - to my
znów się wycofamy, a wy zostaniecie na stacji. Może uda wam się
wmieszać między Niemców!
Ale nie uderzyli. Zamiast wycia pocisku rozległo się wycie
trąbki.
- Parlamentariusze! - krzyknął ułan z czujki.
- Przepuścić! - rozkazał rotmistrz. - A wy się chowajcie!
Ukryliśmy się z Jolantą w kącie wagonu. Grzmot-Starża
wyskoczył na peron.
Wzdłuż linii pociągu szedł, poprzedzany przez trębacza,
pruski oficer. Na kilka kroków przed rotmistrzem stanął tak na-
gle, jakby go tknął paraliż, i wyciągnął przed siebie rękę. Już
myślałem, że powie "Heil", ale to była tylko pierwsza część salu-
tu.
- Herr Rittenmeister! - powiedział. - Z upoważnienia dowódcy
odcinka mam zaszczyt zaproponować wymianę jeńców!
- Nie macie żadnych jeńców - obciął go rotmistrz.
- Owszem! - Prusak wyjął kartkę i z widocznym trudem odczy-
tał: Stachepan Stacheschuja...
- Szczeżuja! - poprawił go z niesmakiem rotmistrz. - Zapił
się pewnie na stacji i stąd go macie!
- So wie so - mamy! - rzekł Niemiec.
- To go sobie trzymajcie, moczymordę. A poza tym my nie mamy
waszych jeńców na wymianę.
- Macie! - upierał się parlamentariusz.
- Nie mamy!
- Macie!
W czasie tej sprzeczki Jolanta zapytała z niewinną miną,
zbliżając usta do mego ucha:
- Adaś, jak będzie po niemiecku "Na pomoc"?
- Na pomoc? Hilfe. A po co...
Nie zdążyłem dokończyć pytania, bo Jola dobrze udanym
tenorem zawołała nagle:
- Hilfe!!!
- Ach so? - oburzył się Niemiec. - Nie macie naszych ludzi?
I zanim rotmistrz zdążył zaprotestować, otworzył drzwi wago-
nu.
Stuknęliśmy przed nim obcasami.
- To są... - zaczął Starzą.
- Hem, hem, hem! - zakaszlała Jola znacząco. Przez twarz u-
łana przeleciał błysk zrozumienia:
- To są rzeczywiście wasi, ale nic nie wiedziałem, że ich
mamy... Wachmistrz! - ryknął. - Dlaczego mi nie meldowano?
- Melduję, że nie meldowano... - jąkał się stary.
- Trzy dni paki! - zarządził Starzą i zasłużony wachmistrz
odszedł posłusznie, zupełnie nie wiedząc, co jest grane.
- Więc jak będzie? - niecierpliwił się Prusak.
- Dobra, wymiana na przedpolu za pięć minut! - Niemcy odesz-
li przy dźwiękach trąbki.
- Dziękuję, Hubek! - Jola przytuliła się do ułana. - Jak ja
ci się odwdzięczę?
- Będziesz jeszcze miała okazję - powiedział i ku jej za-
skoczeniu wziął mnie pod ramię.
Odeszliśmy na bok.
- No, powodzenia, Adasiu - rzekł rotmistrz. - Grasz w jakąś
dziwną grę, ale powodzenia!
- To ze mną grają rzekłem, mając w tym wiele racji.
- Zapewne, zapewne. Nami wszystkimi grają. Żegnaj.
- A może tylko do widzenia?
- Nie - potrząsnął głową. - Jola pewnie tu jeszcze wróć ale
ty nie wrócisz...
- Skąd wiesz?
- Zobacz! - Pokazał szablą ruiny stacji, przy których praco-
wał nowoczesny dźwig marki ZREMB. Nigdy tego przedtem nie było...
To nie są zwykłe sprawy, ja coś o tym wiem i ty coś wiesz, żeg-
naj.
Pocałowaliśmy się, a potem już całkiem służbowo odprowadził
nas na przedpole.
Wpisał(-a): Aleksander Masłowski
|
|