[Kacik absurdu im. Andrzeja Waligórskiego]


Docent BassetDwanaście prac Herkulesa MiziakaRycerzy Trzech
Piąty peronListy Pana MichałaPozostałe drobiazgi


                     Piąty peron - cz. VI

     Podszedł generał w doskonałym humorze:
     - Dziękuję  ci, kochany! - zwrócił się do mnie. - Dzięki to-
bie  znałem  termin  poddania się Przemyśla wcześniej niż generał 
Seliwanow i mogłem przyjąć kapitulację  na swoje konto! Trzeba to
opić! Wania!
     Podbiegł ordynans, niosąc dużą rosyjską lalkę. Po odkręceniu
jej  głowy  ukazała  się  szyjka sporego gąsiorka. Wania chlusnął
okowitą do głowy lalki, a  generał  z  ukłonem  podał  tę  czarkę
Jolancie.
     Ku  memu  zdumieniu  wydoiła  jednym  tchem tę  bądź co bądź
ćwiartkę samogonu.  Jej  południowe  oczy  nabrały  w  rezultacie
jeszcze wspanialszego blasku, język zesztywniał, a krew zabarwiła
policzki:
     - Prima vino! Więcej! Piu?! Piu?!
     - Przestań  płukać  - odebrałem jej kielich - więcej nie do-
staniesz, to nie żadne wino, tylko bimber!
     - Bimber is  my hobby... - Strzeliła tym razem po angielsku,
będąc najwidoczniej kształconą w językach obcych.
     Wypiliśmy po kolei strzemiennego.
     - Zatańczylibyście, dżygici! - rozochocił się generał.
     Nie trzeba im było tego dwa razy powtarzać.  Zaraz  odezwała
się  harmonia, a kniaź Tatamawrydze zainaugurował tańce, usiłując
wykonać "Suitę kaukaską" Ippolita Iwanowa, co mu  jednak  nie  za
bardzo wychodziło.
     - Bo  to  muzyka wredna... -tłumaczył się Kozak. - Ech, żeby 
tak wreszcie ktoś skomponował jakąś godziwą, kaukaską melodię!
     - Skomponuje,  skomponuje! - pocieszyłem  go. - I  to  jesz-
cze  jaką!  Chaczaturian się będzie nazywał, a jego utwór "Taniec 
z szablami"!
     - Chaczaturianów  znam  -  wzruszył  się Tatamawrydze. - Oni 
z  sąsiedniego  ułusu i synka mają, Aramka mu na imię, ale on ma-
lutki, może ze dwanaście lat mu zeszło...  Inna  rzecz,  że  ucho
u  niego  -  ech!  - jakie  muzyczne! I on skomponuje, powiadasz? 
Ach, żeby dożyć, żeby choć raz usłyszeć! - Wyjąłem akordeon z rąk
pułkownikowego muzyka.
     - Na twoje szczęście, mój stary, grywałem to kiedyś w zetem-
powskim zespole łączności miasta ze wsią!
     Tu nacisnąłem klawisze. "Taniec z szablami" w moim wykonaniu
nie  realizował  być  może w pełni założeń kompozytora, ale swoją
werwą poderwał wszystkich na nogi.
     Czerkiesi pospadali wprost z kulbak już przy pierwszych jego
dźwiękach.  Południowo-wschodnia krew wprawiła w ruch ich wykrzy-
wione od konnej jazdy odnóża.
     Początkowo nieśmiało, co chwila jakby  przepraszająco  salu-
tując,  jęli drobić stopami, potem  rzadko na razie  puszczać się
w prysiudy, aż wreszcie poniósł ich bez reszty ów szalony taniec.
     Oddałem akordeon w ręce harmonisty, który podchwycił melodię
i poprowadził ją dalej w dzikiej, wschodniej interpretacji.
     Rozejrzałem się za Jolantą, chcąc zaprosić ją do tańca,  ale
uprzedził mnie w tym kniaź Tatamawrydze.
     Zupełnie  już  widać pogrążony, krążył wokół niej jak kogut,
puszył się, furkotał  burką,  machał  szablą  i  dokonywał  cudów
choreografii,   a  ta  cholera wiła się przy nim w tańcu, śliczna 
i  nieźle ubzdryngolona, dotrzymując mu kroku, tak jakby od dzie-
ciństwa specjalizowała się w tańcach kaukaskich.
     I  znowu  ogarnęła  mnie zazdrość. Rozepchnąłem stojących na
drodze, ale wtedy stanął przede mną generał:
     - Pij, bracie, ona już wybrała Czerkiesa, nic na to  nie po-
radzisz.
     Wypiłem,  świat  zakręcił  mi  się  przed oczami i straciłem
przytomność...
     Łeb bolał mnie straszliwie. Zastukałem ręką  w  górne  łóżko
sleepingu.
     - Czego? - odezwała się moja żona Ada.
     - Nie masz proszków od bólu głowy?
     - Przecież to  ty  miałeś mi przynieść proszki... -Oprzytom-
niałem! Nareszcie skończyły się te obłąkane przygody, byłem  znów
w pociągu "Transpol", w swojej własnej epoce.
     Wylazłem na  górę i przytuliłem się do żony: - Nie pozwól mi
już  tam  wracać - prosiłem  całując  ją  w rękę. - Trzymaj mnie, 
trzymaj mnie mocno!
     - Ja  też  i  trzymam! - odpowiedział setnik, mocując się ze 
mną  na  krawędzi  rozpędzonej drezyny. - Jak bym nie trzymał, to 
już byś był pod kołami!
     Przestałem  obcałowywać  jego kosmate łapsko i odtrąciłem je 
z odrazą. Drezyna trzęsła jak diabli. Kozacy przy dźwigni  pompo-
powali, ile wlezie, mrucząc do taktu jakąś swoją melodię. Jolanta
w bogatym kaukaskim stroju patrzyła na mnie z pogardą:
     - Ubriaco! - powiedziała. - Testa deboia!
     - Dobrze -  rozzłościłem  się. - A ty ubrałaś się jak pajac!  
Una pajazza idiotica!
     Ta  wypowiedź wprowadziła ich w doskonały humor, zaczęli się
po prostu tarzać ze śmiechu.
     - Oj, bo jak trzasnę! -jęczał setnik. - Ty, bracie,  popatrz
najsampierw na siebie!
     Popatrzyłem.  Na piersiach miałem złote ładownice, na nogach
miękkie buty, a na głowie kosmatą papachę.
     - Nie życzę sobie... - zacząłem z wściekłością.
     - Sza!- uspokoił mnie setnik. - Takie były rozkazy! Nie mog-
liście zostać w austriackich mundurach. Wróg nie śpi!
     - Dokąd jedziemy?
     - Donikąd - Tatamawrydze obniżył głos do szeptu. - Kazali mi
powozić was dla zmylenia.
     - Nie  ufają  nam? - oburzyła się Jola, tak jakby to właśnie  
ją należało obdarzyć największym zaufaniem.
     - Nie ufają, niestety - Kozak założył ręce. - A na stację ma
przybyć  na inspekcję sam Najjaśniejszy Pan. Idzie więc o to, że-
byście  przed  audiencją  nie mogli uprzedzić nieprzyjacielskiego 
wywiadu!
     Kozacy  zahamowali  drezynę, z mroku dobiegło człapanie koni 
i wynurzyła się reszta eskorty. Już wkrótce przy torach zapłonęło
ognisko, pojazd zdjęto z szyn i ustawiono obok.
     - Esauł! - zarządził  Tatamawrydze. - Weźmiesz  dwóch  ludzi  
i spenetrujesz okolicę!
     Trzej  jeźdźcy  zatętnili  i  znikli. Kniaź rozścielił burkę
 i z ukłonem wskazał ją Jolancie.
     - Przygotuję wieczerzę! - rzekł i odszedłszy w stronę drezy-
ny, zaczął grzebać w jukach.
     - Boję się - powiedziała  Jola - że przegapimy cara, tak jak
przegapiliśmy Franciszka Józefa.
     - Jolu - usiłowałem  jej  wytłumaczyć. - Daj  sobie  spokój. 
Terror indywidualny jest przeżytkiem.
     - Śmierć tyranom!
     - I  bardzo  słusznie,  ale zorganizowana, nie na wariackich 
papierach. Poczekaj jeszcze trochę, w tysiąc dziewięćset  siedem-
nastym Lenin wróci z emigracji i da carowi takiego dubla, że przy
okazji my też odzyskamy wolność.
     - Non capito - odparła. - Chcesz mi pomagać czy nie?
     - Chcę, ale nie ma sensu...
     - Bene, znajdę takiego, dla którego to ma sens!
     Tym kimś był  oczywiście  Tatamawrydze,  zakochany  po  same
szpiczaste  uszy i ugniatający właśnie coś pod leżącą na kamieniu
kulbaką.
     - Tatar! - wyjaśnił. 0 Uch, my Czeczeńcy nie lubimy Tatarów!
     Tu sięgnął po rewolwer, ale to tylko patrol wjechał  w  krąg
światła.
     - Kniaziu - meldował  setnik. - O sto metrów jest most, a za 
nim stacja.
     - To  bardzo dobrze! - ucieszył się setnik. - Znaczy, wróci-
liśmy,  gdzie  trzeba!  Poczekamy  jeszcze i o pierwszym brzasku, 
zgodnie z rozkazem, będziemy na stacji.
     Zawinąłem się w burkę i ległem na trawie. Pijaństwo  u gene-
rała  nie chciało tak łatwo wywietrzeć. Zamknąłem oczy. Moja żona
Ada  opuściła  z górnego łóżka bardzo zgrabną nogę i trąciła mnie 
w nos:
     - Śpisz?
     - Jakoś nie mogę.
     - To  dobrze... - i  Ada cofnęła nogę, ale za to przewiesiła 
się  górną  połową  ciała  przez krawędź łóżka i wpiła się ustami 
w  moje usta...
     - Kochana... - wymamrotałem. - A  pudziesz  ty! - odpędziłem 
kozackiego  konia  liżącego  mnie po twarzy. Kozacy spali pokotem  
wokół  dogasającego  ogniska.  Świtało. Miejsca Jolanty i kniazia 
Tatamawrydze były puste...  Skoczyłem na nogi.   Kaukaski   strój
spowodował  widocznie intensyfikację mego temperamentu, bo wprost
czułem, jak mnie rozpiera zazdrość i chęć mordu. Przesunąłem  pa-
pachę  na  bakier,  chwyciłem  pistolety  w  dłonie.  Ostry wzrok
dziecięcia  natury naprowadził mnie od razu na ich trop w  poran-
nej  rosie.  Szybkim  elastycznym krokiem ścigającego ofiarę dra-
pieżnika  pobiegłem  w  kierunku  mostu.  Był  tam! Szamotali się 
w nadbrzeżnych krzakach pod pierwszym filarem, tuż nad wodą. Ję-
czeli  przy tym i bezwstydnie wzdychali. Docierały do mnie poje-
dyncze słowa: - Jeszcze? - pytał Kozak. - Tak dobrze?
     - Bardzo dobrze...
     - A może głębiej?
     Nie,  żaden południowiec nie mógłby tego wytrzymać. Wrzasną-
łem  stając  na  wysokim  brzegu,  gotów spaść na nich z góry jak 
mściwy górski orzeł.
     - Dobrze, że jesteś! - ucieszyła się Jolanta. -Gdzie ty się,
właściwie, włóczysz? - Zdębiałem.
     - Co tam robicie? - zawołałem.
     - Dołek! - odkrzyknęła Jola. - I nie drzyj się tak, bo jesz-
cze kto usłyszy! Idę do ciebie!
     Wspięła się po zboczu i pocałowała mnie w usta.
     - Dzień dobry! - powiedziała radośnie. - Tym razem chyba się
uda!
     - Co się uda?
     Jola otwarła swój chlebak, wyjęła drugiego z kolei niedźwia-
dka.
     - Dziś jest jego wielki dzień!

Wpisał(-a): Aleksander Masłowski

<< Poprzedni odcinek | Następny odcinek>>

[ Autor ] | [ Liryka ] | [ Proza ] | [ Dźwięk ] | [ Słowo ] | [ Obraz ] | [ Podziękowania ]

[ Początek ]