|
Piąty peron - cz. III
Aha, więc byłem członkiem jakiejś organizacji.
- W jaki sposób mamy ze sobą współpracować?
- Nie wiesz? - Jolanta sięgnęła do torby, wyjęła misia
i zsunęła mu śmieszne majteczki. Było tam zagłębienie. Jola wzię-
ła moją rękę i wetknęła wypukłą powierzchnię pradziadkowego syg-
netu w otwór.
- Teraz wystarczy przekręcić...
Wyrwałem dłoń i odskoczyłem jak oparzony.
- Wiem, że jeszcze nie teraz! - skinęła głową. - Żeby cię
tylko nie skazali na rozstrzelanie, kochany...
- Tego mi trzeba! - ucieszyłem się. - Przy rozstrzelaniu nie
ma siły, żebym się nie obudził!
- Magnifico, valoroso! - znowu przylgnęła do mnie, a usły-
szawszy zgrzyt odsuwanych drzwi, szybko zaczęła udawać, że robi
mi sztuczne oddychanie.
- W porządku, sierżancie! - powiedziała do Bawarczyka.- Do-
prowadziłam kapitana do przytomności!
- Sehr gut! - Bawarczyk kiwnął głową. - Kriegsgericht właś-
nie czeka.
Czekał w pełnym składzie. Jego przewodniczący nie kto inny,
tylko nasz pułkownik oznajmił, że będę sądzony jako szpieg
rosyjski, siejący wśród wojsk jego carskiej mości defetyzm,
mający doprowadzić do upadku niezwyciężoną twierdzę Przemyśl.
- Jaką tam niezwyciężoną - sprzeciwiłem się. - Którego, tak
nawiasem, mamy?
- Dwudziestego marca.
- Panowie! - zawołałem. - Możecie mnie rozstrzelać, powiesić
albo nasadzić na pal, ale nie zmieni to faktu, że tak czy owak
pojutrze twierdza Przemyśl skapituluje!
- Nigdy! - krzyknął któryś z lojalistów. - Tam jest sto ty-
sięcy ludzi!
- Sto dwadzieścia jeden - uzupełniłem - w tym dwa i pół ty-
siąca oficerów. Wszystko to pójdzie do rosyjskiej niewoli, prze-
kazując zwycięzcom ponad dziewięćset dział, ogromne zapasy kon-
serw, amunicji i umundurowania.
- Rozstrzelać - zdecydował pułkownik. - Ta wypowiedź po-
twierdza nasze podejrzenia. Nie będzie pan tu obrażał wojsk jego
cesarskiej mości Franca Józefa, oby żył sto lat!
- Hoch! - krzyknął lojalista.
- Rok, mój stary, rok! - pozbawiłem starucha złudzeń. W ty-
siąc dziewięćset szesnastym Franciszek Józef wywinie orła! I to
dwugłowego - dodałem, jak mi się wydawało, dość dowcipnie.
- Pozbawiam pana głosu! Czy pański obrońca ma coś do
powiedzenia?
- Wysoki sąsąsąsąsąsądzie... - wyjąkał obrońca z urzędu -
ten człoczłoczłoczło...
- Człowiek - powiedział pułkownik.
- Dziędziędzię...
- Nie dziękuj pan! Mów pan dalej, ten człowiek co? Jest nie-
winny?
- Nienienienie! On jest... - tu nieszczęsny jąkała zdjął
czapkę i popukał się w czoło.
- Panie kolego - podskoczył pułkownik. - Nie upraszczajmy
sprawy! Ten człowiek ma po prostu w dupie najjaśniejszego pana...
- Hoch! - odezwał się lojalista.
- ...razem z całą monarchią ... - ciągnął pułkownik.
- Oraz z panem pułkownikiem - dodałem grzecznie. - Pano-
wie - kontynuowałem, korzystając z ogólnego oburzenia - wasz los,
prawdę mówiąc, całkowicie mi wisi, chociaż widzę tu sporo osób
polskiego pochodzenia, które mogłyby służyć pożyteczniejszym ce-
lom, pod wodzą chociażby tak kontrowersyjnej postaci jak bryga-
dier Piłsudski...
Jeden z oficerów obdarzony krzaczastymi brwiami zaszokował
się nagle i wycofał w kierunku drzwi, zasłaniając twarz chustką.
- Dość tego! - przerwał pułkownik. - Sąd udaje się na nara-
dę! Znaczy się, tak się to tylko mówi, sąd tutaj odbędzie naradę,
a podsądnego proszę odprowadzić do karceru. - Złapałem się za
serce. - Żądam pomocy medycznej!
- Dobra! - zgodził się przewodniczący. - Już niedługo, ha,
ha, nie będzie ona panu potrzebna!
I oto znowu znalazłem się w zakratowanym przedziale, za mną
weszła postać owinięta w czerń.
- Jolanto... - objąłem ją.
- Pax vobiscum - odrzekła postać, oddając mi uścisk. - Jes-
tem ojciec Chudzielak, kapelan brygady. Przybywam, aby ci udzie-
lić ostatniej pociechy.
- Jeszcze nie zostałem skazany!
- Ale będziesz, synu, będziesz! - pocieszył mnie zacny kap-
łan. - Wyznaj mi przeto grzechy swoje. Nie dopuściłeś się czynów
lubieżnych? Nie miałeś sprośnych snów?
- Dopuszczałem i miewałem.
- No to opowiedz, opowiedz! - poprosił Chudzielak, siadając
wygodnie i zrzucając przyciasne buty. W tej chwili weszła jednak
Jolanta niosąc dużą strzykawkę.
- O, padre Chudzielak! - ucieszyła się.
- A panna Jola jak zwykle urocza! - rozpromienił się kape-
lan. - Wstąpi pani dzisiaj na winko?
- Winko się razem pija... - zgrzytnąłem, odczuwając - co się
rzadko zdarzało - nagły przypływ zazdrości.
- A ty o śmierci myśl, synu. Memento mori! - zganił mnie
duszpasterz i kontynuował, zwracając się znów do Jolanty:
- Ja zaraz będę wolny, tylko zadysponuję na śmierć tego tu
poczciwca... Ego te absolvo! - rzucił od niechcenia w moją stro-
nę, aby mnie mieć z głowy. Zawrzałem oburzeniem na takie skrótowe
odwalanie poważnych bądź co bądź czynności.
- No, padre! - stanęła w mojej obronie. - Kapitan nie może
zginąć!
- Nie może? zmartwił się kapelan.
- Nie może, bo kapitan jest filarem naszej organizacji! Pad-
re też - wyjaśniła. - Prawda, padre? - pytała, głaszcząc go bez-
czelnie po podbródku.
- Prawda, duszyczko, prawda, ale myślałem, że jestem jedynym
filarem... - tu spojrzał na mnie koso. Zacząłem się domyślać, na
czym polegała organizacja.
Piękna Korsykanka podrywała chłopców i posłusznych jak
cielęta skłaniała do udziału w swoich obłąkańczych akcjach.
- Nie chcę mieć z tym nic wspólnego!
- Nie chcesz? - oparła się o mnie ramieniem. - Chcę - mruk-
nąłem - ale bez tego Chudzielaka!
- Chudzielak to marionetka... - szepnęła. - Tylko na tobie
mogę naprawdę polegać...
- Aufstehen! - ryknął bawarski żandarm, otwierając drzwi. -
Sąd idzie!
Jolanta złapała mnie za puls, a kapelan w zdenerwowaniu za-
czął wykonywać ruchy błogosławiąco-pocieszające. Weszła trójka
sędziów.
- Wyrokiem sądu polowego numer coś tam - pomamrotał - łamane
przez trzy, liczba dziennika... mamru... mamru... Na podstawie...
mamru... mamru... skazuje się pana na karę śmierci!
- Proszę mi nie wiązać oczu! powiedziałem patetycznie.
- Dobrze zgodził się pułkownik.
- Ani nie zatykać uszu! zażądałem.
- Zwariował ze strachu - orzekł. - Wykonanie wyroku jutro o
świcie. Ostatnie życzenie skazanego?
- Prosiłbym pana pułkownika o jakąś ładną piosenkę...
- Prośba skazańca jest dla nas święta! - zasalutował i wy-
szedł wraz z asystą.
- Ty wariacie - powiedziała czule Jolanta. - Nie możesz zgi-
nąć! W nocy odczepiamy wagon, na szczęście, ostatni, prawda,
Chudzielaczku?
- Terra est rotunda, kotek! - zgodził się Chudzielak. Na ko-
rytarzu zabrzmiały liczne kroki. Trzeci pluton szedł spełnić moją
ostatnią prośbę. Piosenka - o dziwo - była polska!
Rozdzielił nas, mój bracie,
Zły los, i trzyma straż -
W dwóch wrogich sobie szańcach
Stoimy twarzą w twarz.
Las płacze, ziemia płacze,
Świat cały w ogniu drży.
W dwóch wrogich sobie szańcach
Stoimy ja i ty...
- To Polacy w służbie austriackiej - wyjaśniłem Joli. - Jest
ich pełno we wszystkich zaborczych armiach.
- Nie mogliby się zjednoczyć?
- Ba! - prychnął enigmatycznie ojciec Chudzielak, a trzeci
pluton śpiewał:
Rozdziobią nas kruki i wrony
Na obcych pobojowiskach,
Strach, ślepy gość nieproszony
Siądzie przy naszych ogniskach.
Pójdziemy głodni i chłodni
Bez domu i dachu wszędzie,
A wschodni wiatr i zachodni,
Każdy nam w oczy wiać będzie...
- Podczas tego refrenu stałem już w sinym blasku poranka na
stacji Żurawica, plecami do torów kolejowych.
O kilkadziesiąt metrów widniał ostatni wagon naszego pocią-
gu, reszta składu rozpływała się we mgle.
Przede mną rozwijał się pluton egzekucyjny złożony z Bawar-
czyków. Ojciec Chudzielak usiłował udzielić mi ostatniej pocie-
chy.
- Po co mi pociecha - zżymałem się - kiedy się wcale nie
martwię!
Wpisał(-a): Aleksander Masłowski
|
|