[Kacik absurdu im. Andrzeja Waligórskiego]


Docent BassetDwanaście prac Herkulesa MiziakaRycerzy Trzech
Piąty peronListy Pana MichałaPozostałe drobiazgi


                     Piąty peron - cz. III

     Aha, więc byłem członkiem jakiejś organizacji.
     - W jaki sposób mamy ze sobą współpracować?
     - Nie  wiesz? -  Jolanta  sięgnęła  do  torby,  wyjęła misia 
i zsunęła mu śmieszne majteczki. Było tam zagłębienie. Jola wzię-
ła  moją rękę i wetknęła wypukłą powierzchnię pradziadkowego syg-
netu w otwór.
     - Teraz wystarczy przekręcić...
     Wyrwałem dłoń i odskoczyłem jak oparzony.
     - Wiem,  że  jeszcze  nie teraz! - skinęła głową. - Żeby cię 
tylko nie skazali na rozstrzelanie, kochany...
     - Tego mi trzeba! - ucieszyłem się. - Przy rozstrzelaniu nie 
ma siły, żebym się nie obudził!
     - Magnifico,  valoroso! -  znowu przylgnęła do mnie, a usły-
szawszy  zgrzyt  odsuwanych drzwi, szybko zaczęła udawać, że robi 
mi sztuczne oddychanie.
     - W  porządku, sierżancie! - powiedziała do Bawarczyka.- Do-
prowadziłam kapitana do przytomności!
     - Sehr gut! - Bawarczyk kiwnął głową. - Kriegsgericht  właś-
nie czeka.
     Czekał w pełnym składzie. Jego przewodniczący  nie kto inny,
tylko nasz pułkownik   oznajmił,  że  będę  sądzony  jako  szpieg
rosyjski,  siejący  wśród  wojsk  jego  carskiej  mości defetyzm,
mający doprowadzić do upadku niezwyciężoną twierdzę Przemyśl.
     - Jaką tam niezwyciężoną - sprzeciwiłem się. - Którego,  tak
nawiasem, mamy?
     - Dwudziestego marca.
     - Panowie! - zawołałem. - Możecie mnie rozstrzelać, powiesić 
albo  nasadzić  na  pal, ale nie zmieni to faktu, że tak czy owak 
pojutrze twierdza Przemyśl skapituluje!
     - Nigdy! -  krzyknął któryś z lojalistów. - Tam jest sto ty-
sięcy ludzi!
     - Sto  dwadzieścia jeden - uzupełniłem - w tym dwa i pół ty-
siąca  oficerów. Wszystko to pójdzie do rosyjskiej niewoli, prze-
kazując  zwycięzcom  ponad dziewięćset dział, ogromne zapasy kon-
serw, amunicji i umundurowania.
     - Rozstrzelać -  zdecydował  pułkownik. -  Ta  wypowiedź po-
twierdza nasze podejrzenia. Nie będzie pan tu obrażał wojsk  jego
cesarskiej mości Franca Józefa, oby żył sto lat!
     - Hoch! - krzyknął lojalista.
     - Rok,  mój stary, rok! - pozbawiłem starucha złudzeń. W ty-
siąc  dziewięćset  szesnastym Franciszek Józef wywinie orła! I to
dwugłowego - dodałem, jak mi się wydawało, dość dowcipnie.
     - Pozbawiam  pana  głosu!  Czy  pański  obrońca  ma  coś  do
powiedzenia?
     - Wysoki  sąsąsąsąsąsądzie... -  wyjąkał  obrońca z urzędu - 
ten człoczłoczłoczło...
     - Człowiek - powiedział pułkownik.
     - Dziędziędzię...
     - Nie dziękuj pan! Mów pan dalej, ten człowiek co? Jest nie-
winny?
     - Nienienienie!  On jest... -  tu  nieszczęsny  jąkała zdjął 
czapkę i popukał się w czoło.
     - Panie  kolego - podskoczył  pułkownik. - Nie  upraszczajmy
sprawy! Ten człowiek ma po prostu w dupie najjaśniejszego pana...
     - Hoch! - odezwał się lojalista.
     - ...razem z całą monarchią ... - ciągnął pułkownik.
     - Oraz  z  panem  pułkownikiem  - dodałem grzecznie. - Pano-
wie - kontynuowałem, korzystając z ogólnego oburzenia - wasz los,
prawdę  mówiąc,  całkowicie  mi wisi, chociaż widzę tu sporo osób 
polskiego  pochodzenia, które mogłyby służyć pożyteczniejszym ce-
lom,  pod  wodzą chociażby tak kontrowersyjnej postaci jak bryga-
dier Piłsudski...
     Jeden z oficerów obdarzony krzaczastymi  brwiami  zaszokował
się nagle i wycofał w kierunku drzwi, zasłaniając twarz chustką.
     - Dość  tego! - przerwał pułkownik. - Sąd udaje się na nara-
dę! Znaczy się, tak się to tylko mówi, sąd tutaj odbędzie naradę,
a  podsądnego  proszę  odprowadzić  do karceru. - Złapałem się za 
serce. - Żądam pomocy medycznej!
     - Dobra! -  zgodził  się przewodniczący. - Już niedługo, ha, 
ha, nie będzie ona panu potrzebna!
     I oto znowu znalazłem się w zakratowanym przedziale, za  mną
weszła postać owinięta w czerń.
     - Jolanto... - objąłem ją.
     - Pax  vobiscum - odrzekła postać, oddając mi uścisk. - Jes-
tem  ojciec Chudzielak, kapelan brygady. Przybywam, aby ci udzie-
lić ostatniej pociechy.
     - Jeszcze nie zostałem skazany!
     - Ale  będziesz, synu, będziesz! - pocieszył mnie zacny kap-
łan. - Wyznaj mi przeto grzechy swoje. Nie dopuściłeś się  czynów
lubieżnych? Nie miałeś sprośnych snów?
     - Dopuszczałem i miewałem.
     - No to  opowiedz, opowiedz! - poprosił Chudzielak, siadając
wygodnie i zrzucając przyciasne buty. W tej chwili weszła  jednak
Jolanta niosąc dużą strzykawkę.
     - O, padre Chudzielak! - ucieszyła się.
     - A  panna  Jola jak zwykle urocza! - rozpromienił się kape-
lan. - Wstąpi pani dzisiaj na winko?
     - Winko się razem pija... - zgrzytnąłem, odczuwając - co się
rzadko zdarzało - nagły przypływ zazdrości.
     - A  ty  o  śmierci  myśl, synu. Memento mori! - zganił mnie 
duszpasterz i kontynuował, zwracając się znów do Jolanty:
     - Ja zaraz będę wolny, tylko zadysponuję na  śmierć  tego tu
poczciwca...  Ego te absolvo! - rzucił od niechcenia w moją stro-
nę, aby mnie mieć z głowy. Zawrzałem oburzeniem na takie skrótowe
odwalanie poważnych bądź co bądź czynności.
     - No,  padre! - stanęła w  mojej obronie. - Kapitan nie może
zginąć!
     - Nie może?  zmartwił się kapelan.
     - Nie może, bo kapitan jest filarem naszej organizacji! Pad-
re  też - wyjaśniła. - Prawda, padre? - pytała, głaszcząc go bez-
czelnie po podbródku.
     - Prawda, duszyczko, prawda, ale myślałem, że jestem jedynym
filarem... - tu spojrzał na mnie koso. Zacząłem się domyślać,  na
czym polegała organizacja.
     Piękna  Korsykanka  podrywała  chłopców  i  posłusznych  jak
cielęta skłaniała do udziału w swoich obłąkańczych akcjach.
     - Nie chcę mieć z tym nic wspólnego!
     - Nie chcesz? - oparła  się o mnie ramieniem. - Chcę - mruk-
nąłem - ale bez tego Chudzielaka!
     - Chudzielak  to  marionetka... - szepnęła. - Tylko na tobie 
mogę naprawdę polegać...
     - Aufstehen! -  ryknął bawarski żandarm, otwierając drzwi. - 
Sąd idzie!
     Jolanta złapała mnie za puls, a kapelan w zdenerwowaniu  za-
czął  wykonywać  ruchy  błogosławiąco-pocieszające. Weszła trójka
sędziów.
     - Wyrokiem sądu polowego numer coś tam - pomamrotał - łamane
przez trzy, liczba dziennika... mamru... mamru... Na podstawie...
mamru... mamru... skazuje się pana na karę śmierci!
     - Proszę mi nie wiązać oczu!  powiedziałem patetycznie.
     - Dobrze  zgodził się pułkownik.
     - Ani nie zatykać uszu!  zażądałem.
     - Zwariował ze strachu - orzekł. - Wykonanie wyroku  jutro o
świcie. Ostatnie życzenie skazanego?
     - Prosiłbym pana pułkownika o jakąś ładną piosenkę...
     - Prośba  skazańca  jest dla nas święta! - zasalutował i wy-
szedł wraz z asystą.
     - Ty wariacie - powiedziała czule Jolanta. - Nie możesz zgi-
nąć! W nocy odczepiamy  wagon,  na  szczęście,  ostatni,  prawda,
Chudzielaczku?
     - Terra est rotunda, kotek! - zgodził się Chudzielak. Na ko-
rytarzu zabrzmiały liczne kroki. Trzeci pluton szedł spełnić moją
ostatnią  prośbę. Piosenka - o dziwo - była polska!

     Rozdzielił nas, mój bracie,
     Zły los, i trzyma straż -
     W dwóch wrogich sobie szańcach
     Stoimy twarzą w twarz.

     Las płacze, ziemia płacze,
     Świat cały w ogniu drży.
     W dwóch wrogich sobie szańcach
     Stoimy ja i ty...

     - To Polacy w służbie austriackiej - wyjaśniłem Joli. - Jest
ich pełno we wszystkich zaborczych armiach.
     - Nie mogliby się zjednoczyć?
     - Ba! - prychnął enigmatycznie ojciec Chudzielak,  a  trzeci
pluton śpiewał:

     Rozdziobią nas kruki i wrony
     Na obcych pobojowiskach,
     Strach, ślepy gość nieproszony
     Siądzie przy naszych ogniskach.

     Pójdziemy głodni i chłodni
     Bez domu i dachu wszędzie,
     A wschodni wiatr i zachodni,
     Każdy nam w oczy wiać będzie...
     
     - Podczas  tego refrenu stałem już w sinym blasku poranka na
stacji Żurawica, plecami do torów kolejowych.
     O kilkadziesiąt metrów widniał ostatni wagon  naszego pocią-
gu, reszta składu rozpływała się we mgle.
     Przede mną rozwijał się pluton egzekucyjny złożony z  Bawar-
czyków.  Ojciec  Chudzielak usiłował udzielić mi ostatniej pocie-
chy.
     - Po  co  mi  pociecha - zżymałem się - kiedy się wcale  nie
martwię! 

Wpisał(-a): Aleksander Masłowski

<< Poprzedni odcinek | Następny odcinek>>

[ Autor ] | [ Liryka ] | [ Proza ] | [ Dźwięk ] | [ Słowo ] | [ Obraz ] | [ Podziękowania ]

[ Początek ]