|
Miziak i stajnie
- Patrz pan, dalej nie zagłuszają! - powiedział kapral Mod-
liszka do wchodzącego właśnie sierżanta Miziaka.
- I dobrze robią! - odrzekł Miziak, odpinając pas z kaburą za-
wierającą wysłużony pistolet P-64, na którego rękojeści widniały
nacięcia, upamiętniające ilość schwytanych przestępców.
- Musicie wiedzieć, mój kapralu - kontynuował -- że nasz naród
nie jest taki spolegliwy, jak na przykład enerdowski, gdzie jak
już coś zabronione, to verboten i nima gadania. U nas wprost
przeciwnie, wszelkie zakazy wywołują ciekawo czy uda się je
przezwyciężyć. Jak już coś zagłuszają, to Polak stanie na głowie,
a wysłucha. Pamiętam jak swego czasu, w Ustrzykach bodajże, był
niekonwencjonalny sekretarz, który kazał zagłuszać radio Iwano-
frankowsk, i patrz pan, wszyscy rzucili się słuchać, a przyjaźń
polsko-radziecka ogromnie się umocniła! Ale co wy mnie zagaduje-
cie, Modliszka, o jakieś zagłuszanie? Pewnie żeście nie odgadli
tajemnicy tego dzika, który spustoszył spółdzielnię produkcyjną
imieniem najstarszego spośród braci Marx!
- Melduję, że prawie-że odgadłem!
- Co to znaczy "prawie-że"?
- To znaczy, że informacja wyjściowa, której mi pan udzielił,
nie była kompletna. Muszę wiedzieć, jak się nazywali członkowie
zarządu tej spółdzielni.
- Mówiłem, że Krwionośny, Ubermantel i Mantejski...
- Ale imiona, szefie, imiona!
- No dobra - westchnął z rezygnacją Miziak. - Widzę, że
jesteście na właściwym tropie. Więc Zenon Krwionośny, Stanisław
Ubermantel i Eryk Mantejski.
- W takim razie przestępcą był księgowy Eryk Mantejski. To on
okradł spółdzielnię, a następnie zakopał łup na kartoflisku, do-
dajmy że po pijanemu, skutkiem czego nazajutrz, na trzeźwo, nie
mógł go odnaleźć i dlatego w przebraniu dzika zrył całe pole.
- Czy to właśnie imię księgowego skierowało was na właściwy
trop?
- Oczywiście. Zakładając, że pański życiorys jest współczesną
kopią dziejów Herkulesa, zacząłem rozglądać się za dzikiem z góry
Erymantos w Arkadii, a więc dzikiem erymantejskim. Eryk Mantejski
od razu mi się z nim skojarzył. Niech mi pan jeszcze powie,
sierżancie, czy te skradzione pieniądze odnaleziono?
- Owszem, i to na buraczysku. Macie rację, że Mantejski był
pijany i po trzeźwemu zapomniał, gdzie co zakopał, ale gdyby miał
trochę oleju w głowie, to nazajutrz upiłby się ponownie, aby odt-
worzyć swój stan psychiczny z momentu dokonywania zbrodni, a wte-
dy od razu by trafił do schowka ze skarbem.
- Święta prawda! - powiedział kapral. - Pamiętam, jak kiedyś
sądzono u nas jednego Zdobylaka, który po pijanemu zgwałcił nie-
jaką Bobek Jolantę, która nie mogła się bronić, trzymając oburącz
niemowlę pochodzące z poprzedniego gwałtu. Otóż ten Zdobylak pod-
czas wizji lokalnej, kiedy kazano mu odtworzyć wszystkie
okoliczności, to w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć, co
wtedy robił. Dopiero po wypiciu p litra wróciła mu jasno i na
oczach całej komisji zgwałcił dokładnie pozorantkę Dziwisz Zofię,
w randze zresztą plutonowego.
- Tak, tak - kiwnął głową sierżant. - Kryminologia czyni u nas
zadziwiające postępy, ale teraz posłuchajcie, kapralu, o mojej
następnej herkulesowej pracy.
- To już chyba będzie stajnia Augiasza?
- Słusznie. Nie musiałem zresztą tej stajni daleko szukać.
Spółdzielnia produkcyjna, w której spotkałem dzika erymantejskie-
go, okazała się istną stajnią Augiasza. Po aresztowaniu księgowe-
go reszta zarządu usiłowała jakoś uporządkować papiery, zorien-
tować się w wierzytelnościach, płatnościach i kontraktach - na
próżno. Mantejski wprowadził własny system księgowania, będący
czymś pośrednim między zapiskami wariata a mongolską stenogra-
fią. Gdy tylko na biurku narosła mu kolejna sterta koresponden-
cji, rachunków, listów z obelgami i wezwań na rozprawy - natych-
miast wynosił ją do starej stajni i maskował sianem. Przegniłe,
zlepione ze sobą dokumenty były nie do odcyfrowania. Nie nadawa-
ły się nawet na makulaturę. Rozpacz biednych spółdzielców była
straszna.
- Panie sierżancie - mówił do mnie ze łzami prezes Krwionośny.
- Nie wybrniemy z tego bajzlu nawet i za sto lat! Hej - dodał
marzycielsko. - Żeby tak tę ca dokumentację jakiś szlag trafił,
wtedy zwalilibyśmy wszystko na klęskę żywiołową i moglibyśmy
z czystym kontem zaczynać od zera...
- A nie mogli podpalić? - spytał logicznie kapral.
- Ja nie mogłem do czegoś takiego dopuścić. Ostatecznie to
mnie powierzono tę sprawę i byłem za nią odpowiedzialny. Co in-
nego, gdyby rzeczywiście jakaś siła wyższa... Niestety, z siłami
wyższymi, poza Komendą Główną, nie miałem kontaktu, a zresztą nie
pozwoliłby mi na to mój marksistowski światopogląd.
- I co pan zrobił?
- Pogadałem z księdzem Chudzielakiem. Bądź co bądź sprawy nad-
przyrodzone to jego domena. Sam widziałem, jak kiedyś wypędzał
diabła z przewodniczącego GS-u i to tak skutecznie że szatan
uciekając przewrócił na polu starej Wróblewskiej ciągnik Ferguson
z przedpłużkiem.
- I ksiądz załatwił sprawę?
- Załatwił, a w jaki sposób, to już musicie, kapralu, sami
odgadnąć. Gdyby natomiast ktoś z państwa odgadł wcześniej, to
proszę...
- Tak, tak - pochwycił Modliszka - Na adres redakcji, Warsza-
wa, ulica Mysia dwa!
- Ot to! - potwierdził sierżant, a po krótkiej chwili dodał: -
Wiecie, kapralu, tak się czasem zastanawiam, kto to był ten to-
warzysz Mysio i czym się tak zasłużył, że ma w Warszawie swoją
ulicę? - tu w zamyśleniu otoczył się kłębami dymu z fajki, nabi-
tej tradycyjnie jednym carmenem i dwoma popularnymi.
Wpisał(-a): Małgorzata "Zuzanka" Krzyżaniak
|
|