[Kacik absurdu im. Andrzeja Waligórskiego]


Docent BassetDwanaście prac Herkulesa MiziakaRycerzy Trzech
Piąty peronListy Pana MichałaPozostałe drobiazgi


   Miziak i złote jabłka

   Jesienna  mgła  otulała  żyzną  dolinę  wraz z położoną w niej
gminą i strzegącym ich obu schludnym wiejskim komisariatem.  Przy
wesoło huczącym piecyku typu koza-combi siedział sierżant Miziak,
czytając  czasopismo  "Detektyw",  ukryte  w  starym  egzemplarzu
"Wiadomości   penitencjarnych".   Na  ganku  zatupotały  znajome,
dziarskie kroki i wszedł wilgotny jak żaba kapral Modliszka.
   - Czołem,  komendancie!  -  zawołał,  całkiem  jak  Belina  do
Piłsudskiego przed kilkudziesięciu laty.
   -  Siadajcie  i  meldujcie!  - powiedział Miziak, zupełnie jak
Piłsudski do Beliny.
   -  No  więc  na rejonie spokój, ludność robi zapasy  na  zimę,  
a podziemie jakby przycichło,  ponieważ panią magister Felgę bolą
zęby. Tylko babcia Pimpusiowa skarżyła się, że  w  nocy  coś  ga-
lopowało pod jej oknem i wyraziła przypuszczenie, że to mogła być
galopująca inflacja.
   - Tempo inflacji słabnie! - pocieszył go sierżant. - Dziś rano
PAP  podał,  że  ostatnio Sadowski spotkał się z Cioskiem, a Jas-
kiernia z Materną, co świadczy o krzepnięciu paktu antykryzysowe-
go. A sprawdziliście co to tak galopowało?
   -  Oczywiście,  to  stary  Kociorupa  prowadził swoją Myckę do
nielegalnego byka Kowalskiego.
   -  Powinienem  wrzepić  Kowalskiemu  mandat  za  konspiracyjne
krycie  bykiem  - rozważał Miziak - ale z drugiej strony tutejsze
krowy   rasy  polskiej  tak  nie  znoszą  sztucznej  inseminacji, 
a zwłaszcza Mycka, która jest szczególnie sentymentalna...
   -  Ale!  -  przypomniał sobie. - Jak już mówimy o byku, to czy
rozwiązaliście, kapralu, zagadkę znikających wołów?
   - Wołów Geryona, a w pańskim przypadku wołów  starego  Zeba  -
podchwycił  Modliszka.  -  Otóż wydaje mi się, że ją rozwiązałem.
Powtórzmy sobie przebieg wydarzeń... Stary Zeb przy pańskiej  po-
mocy  pędzi  stado bydła, ale codziennie ulatnia się kilka sztuk.
Pieczołowite śledztwo nie daje rezultatów, nikt tych  bydląt  nie
kradnie,  stary  Zeb  nie  opyla ich na lewo, nie stwierdzono też
wypadków padnięcia...
   - Bardzo dobrze! - pochwalił sierżant. - No i coście  odkryli?
   - Nagłówkowałem się strasznie, ale  przyszedł mi z pomocą puł-
kownik Kwiatkowski.
   - To ktoś z Komendy Głównej?
   - Niezupełnie, bo to  jest  szef  Biura  Badania  Opinii  Pub-
licznej,  czyli  polski  Gallup.  Pułkownik  występował  akurat w
telewizji i przy pomocy statystyki udowadniał takie rzeczy, że aż
szczęka  opadała, co skłoniło mnie do sięgnięcia po "Mały Rocznik
Statystyczny", z którego wynikało iż pogłowie bydła drastycznie u
nas  spada.  Pomyślałem  sobie, że jeżeli spada w całym kraju, to
musi się też zmniejszyć w stadzie starego Zeba.
   - Słusznie! - zawołał sierżant. - Brawo,  kapralu!  Widzę,  że
pod  moim  wpływem bardzo żeście się rozwinęli! No to teraz w na-
grodę opowiem wam o jabłkach z ogrodu Hesperyd. Wiecie co to Hes-
perydy?
   - Początkowo myślałem, że to środki dopingujące dla sportowców
- przyznał się Modliszka - ale potem sprawdziłem w  encyklopedii,
że to córki redaktora Atlasa.
   -   Nie  żadnego  redaktora,  tylko  króla  Mauretanii,  który
spiskował przeciw Zeusowi i został za to  skazany  na  podtrzymy-
wanie sklepienia niebieskiego.
   - I bardzo dobrze! - ucieszył się kapral, zawodowo nie lubiący
wichrzycieli. - Zwłaszcza że  jego  córki,  czyli  te  Hesperydy,
trudniły się  badylarstwem i miały największy sad w całej tamtej-
szej gminie, z którego Herkules ukradł jabłka.
   - Zgadza się. I ja też zostałem wplątany w aferę z największym
sadem  w  naszej  okolicy.  Właścicielami jego były dwie siostry,
stare panny, co prawda nie żadne Hesperydy, tylko  Walkowiakówny.
W  ich  sadzie  rosło kilkadziesiąt jabłoni gatunku złota reneta, 
o niezrównanym smaku i zapachu.
   - Ech, kiedyś to były jabłka! - rozmarzył się Modliszka.
   - I byłyby do dzisiaj - dodał Miziak - gdyby nie pan  profesor
Pieniążek,  który  wyhodował  nowe gatunki, całkowicie pozbawione
wyrazu, a więc o wiele bardziej pasujące do całkokształtu naszych
dokonań. Ale wracajmy do złotych renet. Miała na nie chrapkę cała
okolica, ba, nawet z miasta przyjeżdżali smakosze,  pragnący  za-
kupić  choćby po kilka kilogramów. Ale siostry Walkowiak za żadne
pieniądze nie chciały sprzedać ani jednej  sztuki.  Nawet  ukraść
nic  się  nie  dało,  bo  po  ogrodzie  biegał strasznie zły pies
wielkości  kuca  szetlandzkiego.  Co  ciekawsze  jednak,   pomimo
bacznej  obserwacji  sadu  przez amatorów renety, rokrocznie cały
urodzaj jabłek znikał nagle podczas jednej nocy, a za siatką  wi-
dać było dokładnie ogołocone drzewa. Dodajmy, że ani jedno jabłko
z tej hodowli nie pokazywało się nigdy na rynku, ani gdziekolwiek
indziej.
   -  No  cóż,  to  prywatna  sprawa  tych panienek - odezwał się
kapral. - Nie widzę tu żadnej podstawy do interwencji milicji...
   -  Podstawa  zawsze  się  znajdzie!  -  odrzekł  filozoficznie
sierżant, nie zdając sobie nawet sprawy, ile  racji  jest  w  tym
stwierdzeniu.
   - Dla mnie podstawą było domniemanie, że Walkowiakówny czerpią
ze swego sadu korzyści finansowe, uchylając się od  płacenia  po-
datku.  Dlatego  też  pewnego wieczoru postanowiłem wkraść się do
ich obejścia...
   - A pies?
   - Wziąłem  ze  sobą  tresowanego  milicyjnego  kota  w  randze
młodszego  aspiranta. Kot był przyuczony do zwodzenia psa, udawał
mianowicie, że ma chorą łapę  i  wodził  tego  potwora  w  kółko,
łudząc  go  nadzieją  łatwej  zdobyczy,  podczas  gdy  ja  szybko
wsunąłem za pazuchę kilka dorodnych owoców.
   - No i co, i co? - zawołał podniecony Modliszka.
   - No i były wspaniałe!
   - Ale ja się pytam, co z kotem?
   - Awansował na starszego aspiranta, ale kot nie  powinien  was
interesować, kapralu. Ważne są jabłka.
   - Dla mnie ważny jest kot... - mruknął krnąbrnie kapral, który
sam nie awansował już od dziesięciu  lat,  więc  interesowały  go
kulisy szybkiego awansu zasłużonego kota.
   -  A  zresztą - dodał - co z tego, że pan pojadł sobie jabłek,
jeżeli to nie wyświetliło tajemnicy ich zniknięcia.
   - Na razie nie. Istotnie minęły drugie miesiące bez rezultatu.
Kiedyś  jednak,  jesienią,  podczas takiej pogody jak dzisiejsza,
siedziałem sobie w  komisariacie  rozpatrując  ponownie  całą  tę
aferę i pociągając przy tym bimber produkcji braci Karamazow, gdy
wtem doznałem olśnienia!
   - Zgaduję, że będę musiał odgadnąć, jakie to było olśnienie  -
rzekł  przewidująco Modliszka - a gdyby ktoś z państwa wcześniej,
to na ulicę Bączą...
   - Kruczą! - sprostował sierżant, ładując do swojej wiernej fa-
jeczki dwa radomskie, carmena i dwa filtry od Mallboro.

Wpisał(-a): Małgorzata "Zuzanka" Krzyżaniak

<< Poprzedni odcinek | Następny odcinek>>

[ Autor ] | [ Liryka ] | [ Proza ] | [ Dźwięk ] | [ Słowo ] | [ Obraz ] | [ Podziękowania ]

[ Początek ]