|
Miziak i złote jabłka
Jesienna mgła otulała żyzną dolinę wraz z położoną w niej
gminą i strzegącym ich obu schludnym wiejskim komisariatem. Przy
wesoło huczącym piecyku typu koza-combi siedział sierżant Miziak,
czytając czasopismo "Detektyw", ukryte w starym egzemplarzu
"Wiadomości penitencjarnych". Na ganku zatupotały znajome,
dziarskie kroki i wszedł wilgotny jak żaba kapral Modliszka.
- Czołem, komendancie! - zawołał, całkiem jak Belina do
Piłsudskiego przed kilkudziesięciu laty.
- Siadajcie i meldujcie! - powiedział Miziak, zupełnie jak
Piłsudski do Beliny.
- No więc na rejonie spokój, ludność robi zapasy na zimę,
a podziemie jakby przycichło, ponieważ panią magister Felgę bolą
zęby. Tylko babcia Pimpusiowa skarżyła się, że w nocy coś ga-
lopowało pod jej oknem i wyraziła przypuszczenie, że to mogła być
galopująca inflacja.
- Tempo inflacji słabnie! - pocieszył go sierżant. - Dziś rano
PAP podał, że ostatnio Sadowski spotkał się z Cioskiem, a Jas-
kiernia z Materną, co świadczy o krzepnięciu paktu antykryzysowe-
go. A sprawdziliście co to tak galopowało?
- Oczywiście, to stary Kociorupa prowadził swoją Myckę do
nielegalnego byka Kowalskiego.
- Powinienem wrzepić Kowalskiemu mandat za konspiracyjne
krycie bykiem - rozważał Miziak - ale z drugiej strony tutejsze
krowy rasy polskiej tak nie znoszą sztucznej inseminacji,
a zwłaszcza Mycka, która jest szczególnie sentymentalna...
- Ale! - przypomniał sobie. - Jak już mówimy o byku, to czy
rozwiązaliście, kapralu, zagadkę znikających wołów?
- Wołów Geryona, a w pańskim przypadku wołów starego Zeba -
podchwycił Modliszka. - Otóż wydaje mi się, że ją rozwiązałem.
Powtórzmy sobie przebieg wydarzeń... Stary Zeb przy pańskiej po-
mocy pędzi stado bydła, ale codziennie ulatnia się kilka sztuk.
Pieczołowite śledztwo nie daje rezultatów, nikt tych bydląt nie
kradnie, stary Zeb nie opyla ich na lewo, nie stwierdzono też
wypadków padnięcia...
- Bardzo dobrze! - pochwalił sierżant. - No i coście odkryli?
- Nagłówkowałem się strasznie, ale przyszedł mi z pomocą puł-
kownik Kwiatkowski.
- To ktoś z Komendy Głównej?
- Niezupełnie, bo to jest szef Biura Badania Opinii Pub-
licznej, czyli polski Gallup. Pułkownik występował akurat w
telewizji i przy pomocy statystyki udowadniał takie rzeczy, że aż
szczęka opadała, co skłoniło mnie do sięgnięcia po "Mały Rocznik
Statystyczny", z którego wynikało iż pogłowie bydła drastycznie u
nas spada. Pomyślałem sobie, że jeżeli spada w całym kraju, to
musi się też zmniejszyć w stadzie starego Zeba.
- Słusznie! - zawołał sierżant. - Brawo, kapralu! Widzę, że
pod moim wpływem bardzo żeście się rozwinęli! No to teraz w na-
grodę opowiem wam o jabłkach z ogrodu Hesperyd. Wiecie co to Hes-
perydy?
- Początkowo myślałem, że to środki dopingujące dla sportowców
- przyznał się Modliszka - ale potem sprawdziłem w encyklopedii,
że to córki redaktora Atlasa.
- Nie żadnego redaktora, tylko króla Mauretanii, który
spiskował przeciw Zeusowi i został za to skazany na podtrzymy-
wanie sklepienia niebieskiego.
- I bardzo dobrze! - ucieszył się kapral, zawodowo nie lubiący
wichrzycieli. - Zwłaszcza że jego córki, czyli te Hesperydy,
trudniły się badylarstwem i miały największy sad w całej tamtej-
szej gminie, z którego Herkules ukradł jabłka.
- Zgadza się. I ja też zostałem wplątany w aferę z największym
sadem w naszej okolicy. Właścicielami jego były dwie siostry,
stare panny, co prawda nie żadne Hesperydy, tylko Walkowiakówny.
W ich sadzie rosło kilkadziesiąt jabłoni gatunku złota reneta,
o niezrównanym smaku i zapachu.
- Ech, kiedyś to były jabłka! - rozmarzył się Modliszka.
- I byłyby do dzisiaj - dodał Miziak - gdyby nie pan profesor
Pieniążek, który wyhodował nowe gatunki, całkowicie pozbawione
wyrazu, a więc o wiele bardziej pasujące do całkokształtu naszych
dokonań. Ale wracajmy do złotych renet. Miała na nie chrapkę cała
okolica, ba, nawet z miasta przyjeżdżali smakosze, pragnący za-
kupić choćby po kilka kilogramów. Ale siostry Walkowiak za żadne
pieniądze nie chciały sprzedać ani jednej sztuki. Nawet ukraść
nic się nie dało, bo po ogrodzie biegał strasznie zły pies
wielkości kuca szetlandzkiego. Co ciekawsze jednak, pomimo
bacznej obserwacji sadu przez amatorów renety, rokrocznie cały
urodzaj jabłek znikał nagle podczas jednej nocy, a za siatką wi-
dać było dokładnie ogołocone drzewa. Dodajmy, że ani jedno jabłko
z tej hodowli nie pokazywało się nigdy na rynku, ani gdziekolwiek
indziej.
- No cóż, to prywatna sprawa tych panienek - odezwał się
kapral. - Nie widzę tu żadnej podstawy do interwencji milicji...
- Podstawa zawsze się znajdzie! - odrzekł filozoficznie
sierżant, nie zdając sobie nawet sprawy, ile racji jest w tym
stwierdzeniu.
- Dla mnie podstawą było domniemanie, że Walkowiakówny czerpią
ze swego sadu korzyści finansowe, uchylając się od płacenia po-
datku. Dlatego też pewnego wieczoru postanowiłem wkraść się do
ich obejścia...
- A pies?
- Wziąłem ze sobą tresowanego milicyjnego kota w randze
młodszego aspiranta. Kot był przyuczony do zwodzenia psa, udawał
mianowicie, że ma chorą łapę i wodził tego potwora w kółko,
łudząc go nadzieją łatwej zdobyczy, podczas gdy ja szybko
wsunąłem za pazuchę kilka dorodnych owoców.
- No i co, i co? - zawołał podniecony Modliszka.
- No i były wspaniałe!
- Ale ja się pytam, co z kotem?
- Awansował na starszego aspiranta, ale kot nie powinien was
interesować, kapralu. Ważne są jabłka.
- Dla mnie ważny jest kot... - mruknął krnąbrnie kapral, który
sam nie awansował już od dziesięciu lat, więc interesowały go
kulisy szybkiego awansu zasłużonego kota.
- A zresztą - dodał - co z tego, że pan pojadł sobie jabłek,
jeżeli to nie wyświetliło tajemnicy ich zniknięcia.
- Na razie nie. Istotnie minęły drugie miesiące bez rezultatu.
Kiedyś jednak, jesienią, podczas takiej pogody jak dzisiejsza,
siedziałem sobie w komisariacie rozpatrując ponownie całą tę
aferę i pociągając przy tym bimber produkcji braci Karamazow, gdy
wtem doznałem olśnienia!
- Zgaduję, że będę musiał odgadnąć, jakie to było olśnienie -
rzekł przewidująco Modliszka - a gdyby ktoś z państwa wcześniej,
to na ulicę Bączą...
- Kruczą! - sprostował sierżant, ładując do swojej wiernej fa-
jeczki dwa radomskie, carmena i dwa filtry od Mallboro.
Wpisał(-a): Małgorzata "Zuzanka" Krzyżaniak
|
|