|
PORWANIE RADZIWIŁŁA
Pewnego razu nasi rycerze doszli do wniosku, ze Szwedzi nie
utrzymają się zbyt długo w Polsce, gdyż nie mają żadnych szans
w starciu z tutejszą - ogromnie rozbudowaną - administracją, któ-
ra niby im się podporządkowuje i niby współpracuje, ale równo-
cześnie wciąga ich w swoje skomplikowane tryby i przepisy nie ma-
jące odpowiednika w żadnym innym kraju na świecie z wyjątkiem,
być może, Kucowołoszy i niektórych pogranicznych prowincji cesar-
stwa chińskiego.
- Nie ma rady - powiedział pan Zagłoba. - Trzeba się jednak
czymś zasłużyć Janowi Kazimierzowi, bo jak wróci na stołek, to da
nam takiego dubla, ze się nie pozbieramy. Zastanówmy się jeno, co
by mu sprawiło największą przyjemność?
- To może ja porwę Radziwiłła - zaofiarował się Kmicic. - Dla
mnie takowy proceder to nie nowina, gdyż Chowańskiego nie jeden
raz podchodziłem. Po prawdzie ani razu nie podszedłem, chociaż na
palcach podchodziłem, ale taki miał słuch ten kacap, ze w ostat-
niej chwili odwrócił się do mnie z pyskiem: "A ty, szto? ". To ja
wtedy musiałem łgać, ze po zapałki przyszedłem. Radziwiłła jednak
podejdę, gdyż skutkiem nadciśnienia, w uszach tak mu szumi iż
Szwedowie używają go nawet jako zagłuszczki do tłumienia haseł
wolnościowych rozlegających się już to tu, to tam, po cale Pol-
szcze!
Radziwiłł bawił aktualnie w Pilwiszkach, skąd rozsyłał po kra-
ju listy, zawierające mnóstwo ciekawych pomysłów dotyczących
pozbycia się elementów antyszwedzkich. W tym celu książę do-
radzał: obmowę, intrygę, tortury, wkręcanie palców w kurki,
lewatywę z towotu, zatrzymanie na czterdzieści osiem godzin, po-
hukiwanie w krzakach dla postrachu, a zwłaszcza podtruwanie kon-
federatów gotowymi wytworami ówczesnego, niedoskonałego jeszcze
przemysłu spożywczego. Na widok pana Andrzeja wielki zdrajca
ucieszył się, byli bowiem spokrewnieni przez niejakiego Kiszkę.
Pokrewieństwo przez Kiszkę jest co prawda okrężne, a może się
nawet okazać kłopotliwe, jednakże pokrewieństwem pozostaje, co by
się o nim nie mówiło.
- Najniższe swoje usługi jwmśc panu jkmśc psc tsc polecam! -
zawołał grzecznie Kmicic.
- A kogoż ja widzę? - zrewanżował się Janusz Bogusław.
- Toż to mśc psc chor orsz z kisz kap!
Kmicic skłonił po polsku - do ziemi czapką, co prawda nie het-
mańską, bo bez czaplego za otokiem piórka, ale całkiem jeszcze
porządną. Książę zaś ścisnął go za głowę, a Kmicic księcia za
kolano, co wprawiło Radziwiłła w nerwowy chichot. Nuże tedy pan
Andrzej cmokać księcia po rękach, a książę pana Andrzeja w ramie,
aż rozochocili się obaj i nieomal rozfiglowali.
- Poniedźwiadkujem się? - spytał magnat.
- Poniedźwiadkujem! - zawołał chorąży orszański.
Tu odstawili obaj ramiona od tułowi, a głowy przechylili na
boki i jęli się okrążać nawzajem jakoby dwa niedźwiedzie zaz-
drosne o jedna samice, aż wypatrzywszy odpowiedni moment przy-
padli do siebie i pochwycili w mocarne objęcia, poklepując jeden
drugiego po plecach i lędźwiach, śliniąc po policzkach i pom-
rukując z zadowolenia, a który to ceremoniał odprawiwszy po
trzykroć, odstąpili od siebie i stali, ciężko dysząc od miłego
wysiłku.
- Co tam nowego i jksiażmści? - odezwał się wreszcie Kmicic. -
Czy jokswlklitwszmśc psc msc zdrów?
- Dziękuje, pchor wszmśc piecz woł z bur i kur piecz - odrzekł
Radziwiłł. - Ze zdrowiem u mnie nie bardzo, gdyż zgaga mnie
piecze, choroba francuska zżera, ślepa kicha nawala, ciśnienie
rozsadza, reumatyzmy jakieś łupią, a artretyzm ruchy hamuje, cho-
ciaż z drugiej strony biegunka biegać przymusza.
- Ale poza tym? - spytał sugerująco pan Andrzej.
- Ale poza tym, wszystko w porządku! - odpowiedział automaty-
cznie wielki zdrajca, raz jeszcze potwierdzając stara prawdę, iż
nie ma takiej wypowiedzi, jakiej nie można by uzyskać, formułując
odpowiednio pytanie.
- Trochę świeżego powietrza i jak ręką odjął - doradzał Kmi-
cic, przypomniawszy sobie, po co tu przybył. - Ot, mam tu na
podwórku konia wielkiej krwi, któren dziwnie pod siodłem chodzi.
Czy nie zechciałbyś wkmśc psc ziu osobiście go dosiąść?
- A i owszem! - zawołał łatwowierny książę.
I obaj wyszli na podwórzec, gdzie wachmistrz Wierny Soroka
trzymał niedużego, grubokościstego kuca o wielkim łbie i niepew-
nej maści, przypuszczalnie ichtiolowej.
- Nie jest ci on szczególnie urodziwy... - kręcił nosem Radzi-
wiłł, ale Kmicic rozejrzał się dokoła, przytknął palec do warg
i wyszeptał tajemniczo: - Pst, to jest koń Przewalskiego!
- Jezus Maria! - zakrzyknął książę i również zniżając glos,
spytał: - A kto to jest Przewalski?
- Tego nie wiem - odrzekł szczerze pan Andrzej. - Ale gdym
tego konia rabował... Tfu, chciałem rzec gdym go kupował, tedy
poprzedni właściciel, chociaż dobrze wykrwawiony, zdołał mi wy-
charczeć przed skonaniem, ze jest to koń Przewalskiego.
- Dosiądźmy go tedy - Radziwiłł przełożywszy nogę przez kuca,
znalazł się na jego grzbiecie.
- Bierz go! - krzyknął straszliwym głosem pan Kmicic do swoich
ludzi, którzy uchwyciwszy z obu stron za cugle ruszyli żwawym
kurcgalopem. Księciu przez jakiś czas stopy wlokły się po ziemi
z obu stron malutkiego wierzchowca, aż wreszcie w trosce o swe
nowe, holenderskie ciżmy dal za wygrana i stanął obunóż na
drodze, a konik bez trudu wybiegł spod niego i wesoło poskakał za
porywaczami.
- Zawracać po takiego syna! - rozkazał pan Andrzej, ale jego
ludzie nie byli już zdolni do żadnego działania, gdyż na widok
ogłupiałego magnata, stojącego w rozkroku i trzymającego kurczowo
kawałek cugli, zaczęli tarzać się po łące w konwulsjach śmiechu.
Wreszcie i Kmicic - w porywie wesołości - runął na ziemie, gubiąc
przy okazji krócicę, która przy upadku wypaliła, osmalając i og-
łuszając właściciela. Zaraz tez wierny Soroka sklecić nosze kazał
i zataczając się jeszcze ze śmiechu wiózł ukochanego dowódcę
przez lasy głębokie, bo z tak przerobiona facjatą wstyd było go
ludziom pokazać. W Pilwiszkach natomiast pozostał rozkraczony
wielki zdrajca Radziwiłł, czym do reszty ośmieszył się w oczach
szlachty, która od tego dnia jęła go masowo odstępować, przecho-
dząc do obozu prorządowego.
I to była autentyczna, patriotyczna zasługa pana Andrzeja,
będąca rezultatem mądrej, przemyślanej i przekonsultowanej z ak-
tywem akcji. I nie jest ważne, ze na początku rycerzom o cos in-
nego chodziło.
Najważniejsze, ze im w ogóle cośkolwiek wyszło.
Wpisał(-a): Małgorzata "Zuzanka" Krzyżaniak
|
|