[Kacik absurdu im. Andrzeja Waligórskiego]


Docent BassetDwanaście prac Herkulesa MiziakaRycerzy Trzech
Piąty peronListy Pana MichałaPozostałe drobiazgi


                 POWROT NAJJAŚNIEJSZEGO PANA

   Pewnego  razu najjaśniejszy pan król Jan Kazimierz na pierwszą
wieść o wkroczeniu Szwedów uciekł do ziomkostwa na Śląsk  Opolski
i  zaczął  stamtąd słać uniwersały i oświadczenia, że jest bardzo
przywiązany do swego narodu i że  ten  naród  powinien  za  niego
ginąć, bo to i ładnie, i patriotycznie. Apele te na wszelki przy-
padek podpisywał nie jako król, jeno Kroll. Właśnie siedział  nad
kolejnym wstępniakiem, gdy do komnaty wszedł pan Andrzej Kmicic i
runął z hukiem do stop królewskich.
   - Ratunku! - wrzasnął przestraszony monarcha, chowając się pod
prymasa  Leszczyńskiego,  którego  stale trzymał przy sobie, żeby
mieć kogo zapytać, co się pisze przez samo "h", a  co  przez  "u"
otwarte.
   -  Uspokój się, Jasiu - perswadowała Maria Ludwika, wyciągając
go spod sutanny. - Ten  pan  nazywa  się  Babinicz  i  przyjechał
namówić cię, żebyś wracał do kraju.
   -  Nie  chcę!  Nie pojadę do kraju! - upierał się król, tupiąc
nóżkami. - Nikt mnie  tam  nie  lubi,  magnaci  mnie  nie  lubią,
szlachta  mnie nie lubi, chłopi mnie nie lubią, nawet dzieci mnie
nie lubią.
   - Musisz wracać do kraju - tłumaczyła  cierpliwie  królowa.  -
Przecież jesteś królem i powinieneś siedzieć na tronie z berłem i
złotym jabłuszkiem w ręce.
   - Z  jabłuszkiem  mogę - zgodził się wreszcie Jan Kazimierz. -
Ale przecież w kraju są Szwedzi, którzy także mnie nie lubią.
   - Pan Babinicz mówi, że Szwedów wszędy biją - odezwał się kan-
clerz koronny, pan Koryciński.
   - Biją, biją! - potwierdził Kmicic. - Ja sam wracam z  Często-
chowy,  gdzie  siła  nadokazywałem i na rożnie byłem przypiekany,
skutkiem czego jestem częściowo nadwęglony i nawet po trochu  się
kruszę, zwłaszcza gdy jadę na koniu truchtem.
   - Niech kto obejrzy te rany jako dowód prawdy - rozkazał król.
   - Ja to zrobię osobiście - zaofiarowała się królowa.
   Usłyszawszy to dworzanie jęli dyskretnie chichotać po  kątach,
jeden  drugiego  szturchać  i  szeptać sobie do uszu, aż wreszcie
zdenerwowało to Jana Kazimierza, szczególnie iż  Kmicic  i  Maria
Ludwika  długo nie powracali. Skoczył młody dworzanin Tyzenhaus i
przyprowadził ich po małej chwili.
   - No i co, no i co? - pytał  niecierpliwie  król.  -  Czy  pan
Babinicz ci pokazał?
   - Pokazał... - odrzekła królowa, bawiąc się wachlarzem.
   - I co? Duży uszczerbek na zdrowiu?
   -  Taki  sobie...  -  mruknęła jej królewska mość, jakby czymś
zdegustowana.
   - A zatem wracamy do kraju! - zdecydował bohaterski  monarcha.
- Proszę mi podać gumiaki.
   Wyjechali wkrótce i jechali bardzo dziwną i okrężną drogą, za-
proponowaną przez pana  Sienkiewicza.  Wszędy  wychodziła  im  na
spotkanie  ludność  zgrzebna i płowa. Chyląc się do stop królews-
kich, wołała:
   - A witajże nam, witaj, jasny gospodynie!
   Kurpie przynosili miód  z  leśnych  barci,  Kaszubi  smakowite
dorsze  i nototenie, Poznaniacy  oszczędne  słowo poparcia, Łowi-
czanki  zaś własnoręcznie utkane pasiaki, aby było w co poubierać
szwedzkich  jeńców. Wreszcie z krzaków wyskoczył Krakowiak cały w
ferezyjach, sukmanach i mosiężnych  brzękadełkach,  z  obłędem  w
oczach,  bo mu kosę na sztorc wywinęło, i zakrzyknąwszy po swoje-
mu: "Oj, dana oj, dana!" puścił przed orszakiem ogromnego  pawia,
aby gwardia królewska mogła pawimi pióry czapki swoje na narodową
modłę przystroić.
   - Widać, że wszystko ku lepszemu się obraca - mówił z  rozjaś-
nionym obliczem. - Wychodzimy z dołka! Trza jeno Szweda z ojczyz-
ny miłej wypędzić, a tego bez waszej pomocy nie uczynię. No, więc 
jak, pomożecie?
   -  Dopomóż  Bóg! - wołało wymijająco chłopstwo, pamiętając, że
królowie bywają dobrzy tylko w  historycznych  chwilach,  gdy  im
ziemia spod nóg, a tron spod zadka usuwa.
   Tak  dojechali  aż  do  Tatr i zanurzyli się w jakąś szczelinę
skalną, długą i  prostą.  Gdy  zaś  byli  już  w  połowie,  nagle
krawędzie  wąwozu  zadrgały,  poleciały  z  nich  pnie  drzewne i
okruchy skał, a jednocześnie rozległo  się  przeraźliwe  wycie  i
okrzyki:
   - Ciupagami psubratów!
   - Górale! Górale - zaczęto krzyczeć w orszaku królewskim.
   - Ojciec, prać? - spytali młodzi Kiemlicze.
   -  Wiać! - zakomenderował przytomnie stary Kiemlicz. Wiedział,
że z góralami nie ma żartów, że gdy sobie popiją,  czyli  zawsze,
tedy radzi ceprów rabują, król nie król, Szwed nie Szwed, Niemiec
nie Niemiec, choćby nawet i zachodni.
   Zaraz też orszak zawrócił i uciekł z powrotem na Śląsk,  a  na
miejscu  starcia pozostał jedynie ogłuszony butelką młody rycerz.
Znaleziono go  dopiero  wieczorem  i  postawiono  przed  obliczem
góralskiej milicji ludowej, czyli starego Wawrzka Dżdżownicy.
   - Imię i nazwisko? - spytał rzeczowo Wawrzek.
   - Zdziwi się pan - odrzekł pan Andrzej - ale jam nie Babinicz.
Jam Kmicic... - to rzekłszy, zwisł jak martwy  na  rękach  milic-
jantów.
   - Do Matysiaków! - zarządził roztropnie Wawrzuś Dżdżownica.

Wpisał(-a): Małgorzata "Zuzanka" Krzyżaniak

<< Poprzedni odcinek | Następny odcinek>>

[ Autor ] | [ Liryka ] | [ Proza ] | [ Dźwięk ] | [ Słowo ] | [ Obraz ] | [ Podziękowania ]

[ Początek ]