|
OBRONA CZĘSTOCHOWY
Pewnego razu pan Kmicic wędrując po Polsce z Wiernym Soroką
i nie bardzo wiernymi, ale nie tak tępymi jak Soroka Kiemliczami,
wstąpił do karczmy w Kruszynie i zamówił sobie słynny tamtejszy
filet z morszczuka, a do tego wino "Basztowe". Ledwie jednak
rozpoczął konsumpcję, gdy do jego stolika przysiedli się panowie
Wrzeszczynowicz i Lisola i zaczęli rozmawiać po niemiecku, żeby
nikt nie zrozumiał. Mówili, że Szwedzi lada chwila mają obrobić
skarbiec jasnogórski.
Kmicic, który gadał po niemiecku jako i po naszemu, prędziutko
dokończył morszczuka, popił winem i popędził do Częstochowy,
słusznie rozumując, że przy takim rabunku bandyci mogą w
pośpiechu upuścić jakiś cenny drobiażdżek. Ledwie to jednak
pomyślał, gdy odbiło mu się siarką tak mocno, że aż zleciał z ko-
nia, a równocześnie coś zaczęło dzwonić i huczeć.
- Co z waszą wielmożnością? - spytał Wierny Soroka, pochylając
się troskliwie nad leżącym.
- Z gęby zionę siarką, a w uszach mi dzwoni i huczy... -
poskarżył się młody rycerz.
- Dzwonią dzwony jasnogórskie - wyjaśnił Soroka - a huczy
artyleria forteczna. Widocznie ojczaszkowie na wszelki przypadek
lufy sobie przedmuchują.
- A skąd siarka? - jęknął pan Andrzej i znowu beknęło mu się
smrodliwie, że aż konie przysiadły pod Kiemliczami.
- Ha! - zawołał w nagłym olśnieniu. - Nic inszego, jeno to
musi być zapowiedź mąk piekielnych, bom planował świętokradztwo!
- Jakich tam mąk piekielnych - mruknął sceptycznie stary Kiem-
licz. - To te jabole siarką zaprawiają, żeby ich pokręciło!
Ale Kmicic już tego nie dosłyszał, pędził bowiem w kierunku
klasztoru, aby ostrzec ojców paulinów i w ten sposób zmazać swój
niedoszły grzech. Ksiądz przeor Kordecki nie od razu uwierzył
obcemu przybyszowi, ale ten wyspowiadał mu się kim jest i prosił,
aby mógł w klasztorze występować pod jakimś pseudonimem, a to na
wypadek, gdyby Szwedzi jednak wygrali i zaczęli szukać pomsty na
przeciwnikach.
- Chwalebna to przezorność synu - odrzekł trochę cierpko zacny
przeor - i nie będę się jej przeciwiał, obierz sobie tedy miano
od jakieś sprawy, którą najbardziej na tym świecie ukochałeś.
A mówiąc tak, miał na myśli takie szczytne, choć przybrane
nazwiska, jak np. "Ojczyznowski Józef", "Mgr inż. Patryjotycz-
niak" i im podobne.
Kmicic myślał, myślał, a że najbardziej lubił baby, więc
powiedział:
- Może ja bym się nazywał Babiuch albo Babinicz?
- To już lepiej Babinicz! - zakrzyknął Kordecki, żegnając się
odruchowo. - A teraz - rozkazał - dalejże wszyscy opatrywać wały!
- My już sobie opatrzylim! - zawołali chórem Kiemlicze, i kop-
nięci przez Soroke wylecieli za bramę forteczną, gdzie się
zresztą później okazali bardzo, a bardzo przydatni.
Tymczasem nadciągał generał Miller i pod osłoną nocy usiłował
podstępnie dostać się do klasztoru, pukając z głupia frant
w odrzwia bocznej furty.
- Wer da? - krzyknął doskonałą niemczyzną Kmicic, trzymający
tam straż.
- Ist Herr Kordetzky zu Hause? - zapytał kulturalnie Miller,
nadając swemu głosowi miękkie brzmienie.
- Kordecki szlafen, und zi auch szlafen gejen, morgen curuk
komen! - poradził pan Andrzej.
- Aber ich habe keine Platz zum schlafen... - żalił się chytry
żołdak. - Ach, wie kalt, wie kalt... - zapłakał, kłapiąc
naumyślnie zębami.
- Kalt? Kalt? - upewnił się Kmicic. - Glajch wird warm! - co
mówiąc oblał najeźdźców gorącym kapuśniakiem z wkładką, przynie-
sionym z klasztornej kuchni.
Łatwo pojąć jak potworną panikę wywołała ta akcja w obozie
szwedzkim. Całe pułki błąkały się w rozpaczliwym nieładzie do
rana, biorąc często swoich za nieprzyjaciół i niszcząc się wza-
jemnie. W ciemności krzyżowały się trwożne okrzyki, jęki i pa-
niczne pytania: "Ty, jak się czyści plamy z kapuśniaku? "Korzys-
tając z zamieszania, okoliczne chłopstwo uzyskało nagle świado-
mość narodową i uderzyło na wraże magazyny, a obrońcy wypadli za
mury, nie dając nikomu pardonu. A potem wracali zdyszani, umazani
krwią jak wilcy, którzy uczynili rzeź owczarni.
U przechodu czekał na nich ksiądz Kordecki. Liczył ich i uś-
miechał się dobrotliwie na widok okrwawionych junackich twarzy,
zesztywniałych od posoki wąsów i dymiącej jeszcze od mordu broni,
na którą buńczucznie ponasadzali urżnięte nieprzyjacielskie
członki, a nawet ręce i nogi.
Jeden tylko pan Kmicic nie wracał. Umyślił sobie bowiem, iż
korzystając z okazji da drapaka z tej, zbyt jak na jego tempera-
ment świętobliwej, twierdzy, gdzie jedyna dobrze widziana rozry-
wka było ćwiczenie się batożkami.
Przebrał się tedy młody rycerz za starą żebraczkę Konstancję,
żyjącą dostatnio ze zbierania butelek na ziemi niczyjej i skrzy-
piąc głośno stawami biodrowymi przemykał się na zachód, gdy wtem
ujrzał przed sobą jakiegoś człeka, który usiłował ukryć w lufie
ogromnej armaty tęgiego, śląskiego krupnioka, ukradzionego zapew-
ne w czasie bitewnego tumultu.
- Pan starosta Jaworowski! - wykrzyknął odruchowo Kmicic.
- Jam ci jest... - przyznał się starosta.
Jakoż to on był. Ten potężny i piękny mężczyzna najdłużej
spośród magnatów polskich pozostawał w szwedzkiej służbie, o co
niektórzy żywili doń pretensje, zwłaszcza że miał w przyszłości
zostać królem polskim, dość znanym Janem Trzecim Sobieskim. Ob-
darzony ogromnym apetytem i ponad miarę pazerny seksualnie,
nieczęsto miał w obozie szwedzkim okazję do zaspokojenia obu tych
namiętności.
Teraz, nagle spadło mu jak z nieba jedno i drugie. Powiedziaw-
szy więc dowcipnie "Naści piesku kiełbasy! ", wsunął aluzyjnie
krupnioka do armaty i ruszył w stronę rzekomej żebraczki Kon-
stancji, podkręcając zalotnie wąsa. Pan Kmicic struchlał i włosy
stanęły mu dębem na głowie, zaś przed oczami stanęło straszne
widmo nierycerskiej śmierci. Zaraz też zaczęli się ścigać wokół
kolubryny, Sobieski cały w lansadach, amorach i prysiudach, Kmi-
cic zaś ze skromnie spuszczonymi oczami i wysoko dla ułatwienia
ucieczki podkasaną spódnicą.
Stanęli wreszcie po obu końcach gigantycznej lufy, dysząc
ciężko.
- Czego się boisz głupia? - perswadował starosta Jaworowski. -
Czemu nie chcesz iść na całość?
I wpadając w tradycyjny styl kresowych zalotów zanucił od
niechcenia:
Mołodyciu, mołodyciu
Szto wtikajesz, ja twij Hryciu,
Stara maty piszła spaty,
Chody meni pokuchaty, juhu!
Pan Andrzej zaś odśpiewał mu skromnie:
Ne choczu, ne choczu
Bo sobi zamoczu...
Nie dokończył i pisnąwszy cieńko, znowu rzucił się do uciecz-
ki, ale zaraz runął na ziemie, pociągając niechcący za sznurek od
armaty. Ogromna kolubryna huknęła i rozpadła się w kawałki, a ma-
sywny krupniok wyleciał z niej i zabiwszy po drodze dwadzieścia
pięć tysięcy nieprzyjaciół, bez jednego wyjątku heretyków, wpadł
do klasztoru. Bardzo dobrze, że do klasztoru, bo obrońcom
kończyły się już zapasy żywności. Tymczasem pan Andrzej omdlał
i dostał się do niewoli. Pomińmy milczeniem ohydne praktyki, ja-
kich się na nim dopuszczał właściciel prywatnego rożna, emeryto-
wany pułkownik Kuklinowski. Wszyscyśmy winni wdzięczność poczci-
wym Kiemliczom, którzy delikatnie ściągnęli Kmicica z okrutnego
urządzenia, a nadziali na nie paskudnego prywaciarza.
Pan Andrzej usiadł wygodnie przy ogniu. Jedną dłonią mierzwił
w zamyśleniu swą podgoloną, płową czuprynę, drugą zaś obracał od
niechcenia rożen z Kuklinowskim. Nagle wstał, a za nim Kiemlicze.
- Co wasza miłość rozkaże? - spytał starszy, spoglądając
z uwielbieniem na swego dowódcę.
- Jedziemy na Śląsk! - powiedział Kmicic.
- Sprowadzić najjaśniejszego pana do kraju?
- Nie, uruchomić pierwszy na świecie grill przy dworze naj-
jaśniejszego pana!
I czterej jeźdźcy skoczyli w ciemność, a na prymitywnym rożnie
skwierczał pułkownik Kuklinowski, rozwścieczony, że to nie on
pierwszy wpadł na ten pomysł.
Wpisał(-a): Małgorzata "Zuzanka" Krzyżaniak
|
|