|
Docent Basset - 2.
Obszerny hall w willi docentostwa Bassetów tonął w dyskretnym
półmroku. Popołudniowe słońce, nisko już stojące nad horyzontem,
docierało tu tylko fragmentarycznie, przesiane przez wprawione w
ścianę denka od butelek po koniakach, wręczonych ongiś znakomite-
mu chirurgowi przez wdzięczne wdowy. Podłogę zaścielał puszysty
dywan, a ściany pokryte były obrazami renomowanych malarzy, od
Starowieyskiego po Krajewskiego. Zgodnie wisiały tu obok siebie
tak odległe tematycznie dzieła, jak "Pizdozwierz 2-gi Numeryczny
z Katarynką" i "Minister Berman całujący Sieroty po Akowcach". W
swoim klubowym fotelu siedział osłupiały docent Basset i po raz
nie wiadomo który odczytywał znaleziony na marmurowym kominku
list:
Drogi Mietku! Wiem, że sprawiam Ci ból sroższy, niż Ty
zdołałeś sprawić którejkolwiek ze swych ofiar na stole opera-
cyjnym, ale wreszcie przyszła koza do woza. Odchodzę od Ciebie na
zawsze!...
- Koza do woza! - prychnął urągliwie chirurg. - Nigdy nie
umiała właściwie cytować przysłów!
Może wyda Ci się dziwne - czytał dalej - że porzucam dobrobyt,
a nawet przepych, którym otoczyłeś mnie jak Święty Michał diabła.
Nie wszystko jednak da się przeliczyć na pieniądze. Człowiek, dla
którego Cię zostawiłam, potrafi zapewnić mi tę odrobinę ciepła,
tak potrzebnego każdej kobiecie, podczas gdy Ty karmiłeś mnie
wyłącznie wzniosłymi dewizami. Odchodzę więc, zostawiam wszystko,
czym mnie obdarzyłeś jak jakąś burą sukę. Zabieram tylko te
dewizy. Niegdyś Twoja - Jolanta.
- Zabiera tylko dewizy... - powtórzył odruchowo docent Basset,
ocierając łzę ze spuszczonego na kwintę nosa.
- Jak to zabiera dewizy? - wrzasnął nagle i rzucił się
otwierać sejf, zamaskowany chytrze obrazem zatytułowanym "Zielone
światło dla rzemiosła", a przedstawiającym nędzarza, wieszającego
się w celach samobójczych na szyldzie własnego warsztatu. Stalowe
drzwiczki odskoczyły ze zgrzytem, ujawniając opustoszałe wnętrze.
- Ożeż ty... - zawołał Basset pod adresem nieobecnej żony. -
Ja cię...!
- Baba z wozu, koniom lżej - odezwał się sentencjonalnie
stojący w progu wierny sługa rodu Bassetów, magister polonistyki
Bazyli Podgumowany, którego znakomity chirurg zabrał kiedyś z za-
wodu nauczycielskiego, odkarmił, zdezynfekował, odrobaczył i za-
trudnił w charakterze famulusa, pokojówki i palacza centralnego
ogrzewania.
- Nie płacta, panocku - dodał bezbłędną gwarą, nabytą podczas
długoletnich studiów. - Pambók nierychliwy, ale sprawiedliwy, i
tylko patseć jak onemu kurwisonowi dokopie z woleja. - Co
rzekłszy ucałował drżącą dłoń swego ukochanego chlebodawcy.
- Pies z nią tańcował - odrzekł docent, wysmarkując się jed-
nocześnie w pochyloną kornie głowę lokaja - stara to była fishar-
monia i mocno zdezelowana...
- Że zdezelowana, to racja - zgodził się sługa. - No, ale
pograć jeszcze na niej szło... - dodał z uśmiechem, jakby nagle
sobie coś przypominając.
- Ale dolary, dolary! - rozszlochał się znowu pan domu, wspom-
niawszy zagraniczne delegacje przeżyte o zimnej konserwie,
ciułane z trudem dewizy i niewybredne żarty celników na Okęciu,
grzebiących mu bez żenady długopisami gdzie popadło w poszukiwa-
niu przemytu.
- Dolary wzięła, ale wielmożną panienkę Simonę też zabrała, a
zawszeć to jakaś ulga! - perswadował służący polonista.
- Wódki! - zażądał docent Basset, ponieważ jednak wódka też
zniknęła, narzucił na ramiona kosztowne futro z nutrii i poszedł
w miasto, na wiatr, deszcz i poniewierkę...
Wpisał(-a): Małgorzata "Zuzanka" Krzyżaniak
|
|