|
Docent Basset - 5.
Życie nie układało się staremu Kociorupie po różach. Rozkuła-
czony w 1952 i pozbawiony swoich hektarów, stał się nagle bied-
niakiem wiejskim, a jako taki z entuzjazmem przyjęty został do
Spółdzielni Produkcyjnej imieniem Jakuba Szeli. Że zaś był
pyskaty i obrotny, już wkrótce spółdzielcy okrzyknęli go swoim
prezesem, dzięki czemu mógł pousadzać krewnych i znajomych na
wszystkich prominentnych stanowiskach w gminie. Zrobił to zaś tak
konsekwentnie, że podczas zebrań i rocznicowych akademii przy
stole prezydialnym zasiadała cała rodzina Kociorupów, spoglądając
władczo sponad zielonego sukna na skłębioną w świetlicy resztę
ciemnego ludu. Rozpad spółdzielni nie zaskoczył doświadczonego
kmiecia. Nachapał ile się dało ze wspólnego inwentarza, okopał w
swoich zabudowaniach i ogłosił, że zakłada gospodarstwo specja-
listyczne, bardzo podówczas lansowane. Zaraz też udzielono mu
licznych kredytów, otoczono opieką agro- i zootechniczną, a nawet
pewnego dnia odwiedził go ktoś z najwyższego szczebla, chodził po
obejściu, chwalił wybetonowane gumno i gładził po płowych głowi-
nach liczne rzekome wnuki Kociorupy, wypożyczone przez niego za
dwa metry ziemniaków z pobliskiej ochronki. Podziwiał też krowy,
przywiezione z okolicznego PGR-u, tak już przywykłe do ciągłego
przerzucania z miejsca na miejsce, poklepywania i pozowania, że
na widok ekipy telewizyjnej same ustawiły się do zdjęcia. Dwie z
nich legły nawet wdzięcznie u stóp dygnitarza, dwie inne usiadły
na zadach po obu jego stronach, reszta zaś stanęła w tle i
przechylając wdzięcznie mordy wpatrywała się w obiektyw.
- Jakaś zmyślna rasa! - zachwycał się prominent. - Czy to może
leghorny?
- Od razu żeście poznali - krzyknął z udanym podziwem chytry
Kociorupa. - A niechże was dunder świśnie! - dodał, co bardzo
spodobało się gościowi, znużonemu już nachalnym wazeliniarstwem
swego dworu.
Wprawdzie w kilka miesięcy później dygnitarz ów wysadzony zos-
tał ze stołka, a wkrótce posypali się również jego poplecznicy,
ale zmian - hamowane po drodze gdzie się dało - nie doszły aż do
szczebla gminy. Kociorupa jakby się skulił, do żadnych nowych or-
ganizacji nie wstępował, składki gdzie trzeba płacił, tyle że za-
czął naraz uczęszczać do kościoła, pilnie uważając by i tam się w
żadną stronę nie wychylić. Gdy więc podczas "Boże coś Polskę"
ekstrema śpiewała "racz nam wrócić Panie", zaś aktyw Komitetu
Gminnego molestował "pobłogosław Panie", nasz Kociorupa dostawał
zwykle w tym miejscu ataku kaszlu, wprawiając podsłuchiwaczy w
osłupienie i wpuszczając ich w kanał.
Reaganowskie restrykcje, tak dotkliwe dla większości hodowców
drobiu, także umiał obrócić na swoją korzyść i ku ogólnemu zdu-
mieniu stał się jedynym po obu stronach Oceanu Atlantyckiego
człowiekiem, któremu to godne pożałowania pociągnięcie adminis-
tracji amerykańskiej przyniosło wymierne korzyści. Proklamował
mianowicie moratorium na spłatę kredytu w banku spółdzielczym,
zwalając całą winę na Biały Dom i uzasadniając to tak dialekty-
cznie, że uzyskał nie tylko umorzenie długu, ale i opinię swojego
człowieka.
Do takiego to, pełnego godności i tradycji domostwa trafił am-
nezjonowany docent Basset i jako nikomu nie znany Jan Wałkoński
zaczął uczciwie pracować na miskę zupy i przygarść jaglanej
kaszy.
Siedział więc kiedyś na przyzbie i skrobał ziemniaki, gdy
spoczęła przy nim na moment urodziwa Kaśka Pyzdra, zatrudniona
przy skubaniu pierza, pilnowaniu zacieru, nawilżaniu zboża, aby
przy skupie miało lepszą wagę i tym podobnych czynnościach,
nieobcych żadnemu polskiemu rolnikowi.
- Jak żyjeta, Wałkoński? - spytała życzliwie, bo polubiła tego
pracowitego, cichego przygłupa.
- Ot, siedzę se i skrobię... - odparł zgodnie z oczywistą
prawdą.
- Skrobiecie... - powtórzyła w zamyśleniu - skrobiecie... a
mnie nie chcą wyskrobać, mówią, że za późno! - tu wybuchnęła
spazmatycznym, dziewczęcym płaczem.
- Nie martw się, Kasiu - zaczął ją pocieszać i obejmować - co
znaczy za późno? Dla dobrego chirurga nigdy nie jest za późno...
- tu zaczęło mu się coś przypominać, majaczyć, konkretyzować w
zaćmionym umyśle, aż poczuł w sobie wiedzę, moc i chęć dopo-
możenia tej dziewczynie, więc przyciskając ją i nawykowo badając,
zawołał:
- Jo cię Kaśka wyskrobia, że i śladu nie budzie!
- Dobrzyśta - szepnęła z wdzięcznością, podnosząc na niego
ogromne błękitne oczy - zajdę do was wieczorem, a teraz wyjmijta
mi już palucha z rzyci, bo gospodyni czekają!
I z wesołym puknięciem zerwawszy się z uwięzi, pobiegła
furkocząc spódniczkami, a ubogi wyrobnik jął wecować na kamieniu
skrobaczkę do kartofli, obficie na nią popluwając.
Wpisał(-a): Małgorzata "Zuzanka" Krzyżaniak
|
|