[Kacik absurdu im. Andrzeja Waligórskiego]


Docent BassetDwanaście prac Herkulesa MiziakaRycerzy Trzech
Piąty peronListy Pana MichałaPozostałe drobiazgi


   Docent Basset - 5.

   Życie  nie układało się staremu Kociorupie po różach. Rozkuła-
czony w 1952 i pozbawiony swoich hektarów, stał się  nagle  bied-
niakiem wiejskim, a  jako  taki  z entuzjazmem przyjęty został do
Spółdzielni  Produkcyjnej  imieniem  Jakuba  Szeli.  Że  zaś  był
pyskaty  i  obrotny,  już wkrótce spółdzielcy okrzyknęli go swoim
prezesem, dzięki czemu mógł pousadzać  krewnych  i  znajomych  na
wszystkich prominentnych stanowiskach w gminie. Zrobił to zaś tak
konsekwentnie, że podczas zebrań  i  rocznicowych  akademii  przy
stole prezydialnym zasiadała cała rodzina Kociorupów, spoglądając
władczo sponad zielonego sukna na skłębioną  w  świetlicy  resztę
ciemnego  ludu.  Rozpad  spółdzielni nie zaskoczył doświadczonego
kmiecia. Nachapał ile się dało ze wspólnego inwentarza, okopał  w
swoich  zabudowaniach  i ogłosił, że zakłada gospodarstwo specja-
listyczne, bardzo podówczas lansowane.  Zaraz  też  udzielono  mu
licznych kredytów, otoczono opieką agro- i zootechniczną, a nawet
pewnego dnia odwiedził go ktoś z najwyższego szczebla, chodził po
obejściu, chwalił  wybetonowane gumno i gładził po płowych głowi-
nach  liczne rzekome wnuki Kociorupy, wypożyczone przez niego  za
dwa  metry ziemniaków z pobliskiej ochronki. Podziwiał też krowy,
przywiezione z okolicznego PGR-u, tak już przywykłe  do  ciągłego
przerzucania  z  miejsca na miejsce, poklepywania i pozowania, że
na widok ekipy telewizyjnej same ustawiły się do zdjęcia. Dwie  z
nich  legły nawet wdzięcznie u stóp dygnitarza, dwie inne usiadły
na zadach po obu jego  stronach,  reszta  zaś  stanęła  w  tle  i
przechylając wdzięcznie mordy wpatrywała się w obiektyw.
   - Jakaś zmyślna rasa! - zachwycał się prominent. - Czy to może
leghorny?
   - Od razu żeście poznali - krzyknął z udanym  podziwem  chytry
Kociorupa.  -  A  niechże  was dunder świśnie! - dodał, co bardzo
spodobało się gościowi, znużonemu już  nachalnym  wazeliniarstwem
swego dworu.
   Wprawdzie w kilka miesięcy później dygnitarz ów wysadzony zos-
tał ze  stołka, a wkrótce posypali się również jego  poplecznicy,
ale  zmian - hamowane po drodze gdzie się dało - nie doszły aż do
szczebla gminy. Kociorupa jakby się skulił, do żadnych nowych or-
ganizacji nie wstępował, składki gdzie trzeba płacił, tyle że za-
czął naraz uczęszczać do kościoła, pilnie uważając by i tam się w
żadną  stronę  nie  wychylić.  Gdy więc podczas "Boże coś Polskę" 
ekstrema  śpiewała  "racz  nam  wrócić Panie", zaś aktyw Komitetu 
Gminnego molestował "pobłogosław Panie", nasz  Kociorupa dostawał
zwykle w tym miejscu ataku kaszlu,  wprawiając  podsłuchiwaczy  w
osłupienie i wpuszczając ich w kanał.
   Reaganowskie  restrykcje, tak dotkliwe dla większości hodowców
drobiu, także umiał obrócić na swoją korzyść i ku  ogólnemu  zdu-
mieniu  stał  się  jedynym  po  obu stronach Oceanu Atlantyckiego
człowiekiem, któremu to godne pożałowania  pociągnięcie  adminis-
tracji  amerykańskiej  przyniosło  wymierne korzyści. Proklamował
mianowicie moratorium na spłatę kredytu  w  banku  spółdzielczym,
zwalając  całą  winę na Biały Dom i uzasadniając to tak dialekty-
cznie, że uzyskał nie tylko umorzenie długu, ale i opinię swojego
człowieka.
   Do takiego to, pełnego godności i tradycji domostwa trafił am-
nezjonowany docent Basset i jako nikomu nie znany  Jan  Wałkoński
zaczął  uczciwie  pracować  na  miskę  zupy  i przygarść jaglanej
kaszy.
   Siedział więc kiedyś na  przyzbie  i  skrobał  ziemniaki,  gdy
spoczęła  przy  nim  na moment urodziwa Kaśka Pyzdra, zatrudniona
przy skubaniu pierza, pilnowaniu zacieru, nawilżaniu  zboża,  aby
przy  skupie  miało  lepszą  wagę  i  tym podobnych czynnościach,
nieobcych żadnemu polskiemu rolnikowi.
   - Jak żyjeta, Wałkoński? - spytała życzliwie, bo polubiła tego
pracowitego, cichego przygłupa.
   -  Ot,  siedzę  se  i  skrobię... - odparł zgodnie z oczywistą
prawdą.
   - Skrobiecie... - powtórzyła w zamyśleniu  -  skrobiecie...  a
mnie  nie  chcą  wyskrobać,  mówią,  że za późno! - tu wybuchnęła
spazmatycznym, dziewczęcym płaczem.
   - Nie martw się, Kasiu - zaczął ją pocieszać i obejmować -  co
znaczy  za późno? Dla dobrego chirurga nigdy nie jest za późno...
- tu zaczęło mu się coś przypominać,  majaczyć,  konkretyzować  w
zaćmionym  umyśle,  aż  poczuł  w  sobie wiedzę, moc i chęć dopo-
możenia tej dziewczynie, więc przyciskając ją i nawykowo badając,
zawołał:
   - Jo cię Kaśka wyskrobia, że i śladu nie budzie!
   -  Dobrzyśta  -  szepnęła  z wdzięcznością, podnosząc na niego
ogromne błękitne oczy - zajdę do was wieczorem, a teraz  wyjmijta
mi już palucha z rzyci, bo gospodyni czekają!
   I  z  wesołym  puknięciem  zerwawszy  się  z  uwięzi, pobiegła
furkocząc spódniczkami, a ubogi wyrobnik jął wecować na  kamieniu
skrobaczkę do kartofli, obficie na nią popluwając.

Wpisał(-a): Małgorzata "Zuzanka" Krzyżaniak

<< Poprzedni odcinek | Następny odcinek>>

[ Autor ] | [ Liryka ] | [ Proza ] | [ Dźwięk ] | [ Słowo ] | [ Obraz ] | [ Podziękowania ]

[ Początek ]