|
Docent Basset - 7.
Tymczasem Jan Wałkoński, nieświadom burzy zbierającej się nad
jego głową, czynił następny krok w swojej powtórnej karierze, a
to za sprawą polowania odbywającego się w Puszczy Gminnej im.
Marii Rodziewicz.
Gmina, którą opisujemy, położona peryferyjnie, od kilku
dziesiątków lat była terenem zsyłki dla różnych wybitnych ongiś
postaci, które na kolejnych etapach powylatywały ze stanowisk i
tutaj, w ciszy i spokoju, dożywały swych dni, nie dręczone widmem
odpowiedzialności za swoje niegdysiejsze poczynania.
Doroczne polowanie zgromadziło ich wszystkich - zgrzybiałych
zwolenników sanacji, prostodusznych autorów błędów i wypaczeń,
zgrzebnych entuzjastów ekonomiki bodźcowej, niefrasobliwych
pożyczkobiorców i dziecięco naiwnych teoretyków finlandyzacji.
Stary leśniczy Bazyli Dwurura ustawiał ich właśnie na
stanowiskach strzeleckich, wywołując kolejno nazwiskami i ty-
tułami, na które byli ogromnie uczuleni.
- Pan podkomorzy katowicki na stanowisko trzecie! - zabrzmiał
jego puszczański, surowy bas.
- I znowu na stanowisku... - rozmarzył się podkomorzy, wspom-
niawszy nie tak znów dawną przeszłość.
- Pan miecznik rzeszowski, prosimy na ambonę! - komenderował
leśniczy.
- A czy nie można by na mównicę? - spytał szeptem miecznik. -
Obawiam się, że mój pobyt na ambonie mógłby wywołać nieprzyjazny
komentarz w stolicy...
- Akurat w stolicy nie mają większych kłopotów! - mruknął
sarkastycznie profesor Mieczysław Różopolański, przebywający na
prowincji od marca 1968, zwracając swój egzotyczny profil ku
byłemu działaczowi PSL-u, Bonifacemu Kant-Gwizdkowi.
- A odpierdulta żeż się wszyscy ode mnie! - odrzekł zgryźliwie
Kant - Gwizdek, ładując kwartą prochu starą odtylcówkę, z amery-
kańskich jeszcze zrzutów.
Przedwojenny wojewoda piński, wybrany jednogłośnie marszałkiem
szlachty, dał znak chórowi włościańskiemu, który buchnął starą,
myśliwską pieśnią: - Pojedziemy na łów, na łów, towarzyszu mój...
- narodową w formie i jakże aktualną w treści.
- Nagonka ruszaj! - rozkazał marszałek szlachty.
- Nie nagonka, jeno naganka! - sprostował szybko leśniczy
widząc, że niektórzy szczególnie doświadczeni działacze dają dyla
w krzaki.
Zaraz też rozległo się srogie łomotanie, gwizdy i krzyki, a
wreszcie tętent nadbiegającej zwierzyny.
- Jakaś gruba sztuka przesieką idzie - szepnął Bazyli Dwurura,
przykładając ucho do ziemi - chyba prosto na pana ministra Podma-
muśkę!
Minister Podmamuśka, stary wyjadacz z epoki propagandy sukce-
su, podniósł broń do oka, ale zaraz opuścił ją z niesmakiem:
- Sama drobnica - mruknął.
Jakoż istotnie, z gąszczu wypadło najpierw kilku bimbrowników,
potem niewielki zastęp harcerzy, a wreszcie spory tłumek zbiera-
czy runa leśnego. Wszystko to przemknęło z piskiem i kwikiem pod
nogami myśliwych i pognało do wyraju, między Czarcim Uroczyskiem
a PGR-owskimi ugorami, aby zniknąć jak ta efemeryda w probosz-
czowskim sadzie. I znowu nastała cisza, przerywana tylko pohuki-
waniem naganiaczy.
- Ogólna klapa... - odezwał się z ambony miecznik rzeszowski,
spoglądając na leśniczego. Ten, w ostatecznej desperacji, przy-
pomniał sobie naraz ostatnią powieść pana Nienackiego, którą
przypadkiem w jakimś periodyku czytał, i wzorem bohatera tej
powieści, również leśnika, wpadł do chałupy, wyciągnął z niej
swoją starą i zadarłszy jej spódnicę ukazał struchlałej puszczy
szpakowate, sinawe i nieźle już obwisłe łono. Na ten widok spo-
między drzew zaczęły wyskakiwać a to rude listy, a to płowe
wilczyska, a to szczeciniaste dziki, aby popędzić w panice prosto
pod ziejące ogniem strzelby. Wtem baba pierdła - wtedy zaś do
ucieczki runęły mocarne niedźwiedzie i łosie rosochate, i gigan-
tyczne żubry, a nawet jakiś SS-man, od wojny się jeszcze kryjący,
wyleciał z gąszczu z rozpaczliwym krzykiem "hilfe, hilfe" i do-
biegłszy aż do komisariatu, poddał się kapralowi Modliszce.
W ogólnym zamieszaniu i totalnej palbie padł też, jak to zaz-
wyczaj bywa, jeden kierowca służbowej wołgi i kilkoro ze służby,
ale żartom i śmiechom nie było końca, aż do momentu, gdy wśród
towarzystwa rozeszła się hiobowa wieść: ambasador Bamboko Kikuju
ranion...
W samej rzeczy, egzotyczny ów gość leżał bezwładnie na trawie,
a zdrowa czerń jego policzków przybierała z wolna barwę popiołu.
- Doktora, doktora! - rozległy się krzyki.
- Ani mi się ważcie! - zawołał autorytatywnie marszałek
szlachty. - Już tam adiunkt Wygrzmocony nie da mu żadnej szansy.
Ot, wezwać by lepiej onego cudownego przygłupa, któren praktykuje
w chałupie starego Kociorupy!
- Źwięte słowa pana marszałka - powtórzył stary leśniczy. -
Kopnijta no się chłopaki i sprowadźta tu migiem Jana
Wałkońskiego.
Wpisał(-a): Małgorzata "Zuzanka" Krzyżaniak
|
|