|
Docent Basset - 12.
Lecznica psychiatryczna doktora Cyconia od lat cieszyła się
zasłużoną sławą. Tu kurowały się i odpoczywały ofiary kolejnych
eksperymentów ekonomicznych, ciągłych reform systemu szkolnego i
zmieniających się kilka razy w roku przepisów podatkowych dla
rzemiosła. Tu również znajdowali bezpieczny azyl i wygodny kaftan
bezpieczeństwa bohaterowie pokazowych procesów. Gdy w trakcie
rozprawy podsądny zaczynał zjadać własny krawat, robił głośno w
majtki lub nieoczekiwanie przyznawał się do winy - wiadomo było,
że zostanie uznany za niepoczytalnego i po krótkim pobycie w
szpitalu wyjdzie na wolność, aby rozejrzeć się za kolejnym
odpowiedzialnym stanowiskiem. Nieustanny przepływ przez lecznicę
różnych znaczących w gminie osób spowodował, iż stała się ona
jakby kuźnią kadr i giełdą dobrych posad, a także kreatorką
postaw społecznych i obyczajów, spełniając rolę zarazem i Cam-
bridge, i Oxfordu, z dodatkiem Yale w drzwiach luksusowych
szałówek. Umieszczony w tym ekskluzywnym zakładzie znachor
Wałkoński, ulegając wrodzonemu sobie popędowi do czynienia dobra,
usiłował przyjść z pomocą innym pacjentom i już wkrótce osiągnął
zdumiewające rezultaty. Między innymi udało mu się wyleczyć
pewnego byłego dyrektora departamentu, który w sierpniu 1980
próbował uciec z kraju, w którym to celu poszukiwał bezskutecznie
granicy polsko-rumuńskiej, powołując się na precedensy z września
1939. Ustawiwszy nieszczęsnego idiotę przed aktualną mapą i
przykazawszy szeroko otworzyć oczy, znachor przywalił mu
następnie po łbie nogą od łóżka, owiniętą humanitarnie w ciepłe,
szpitalne kalesony. Skutkiem wstrząsu mapa zakodowała się przy-
puszczalnie w umyśle pacjenta, gdyż odzyskawszy świadomość stał
się on gorącym zwolennikiem nienaruszalności granic w powojennej
Europie, i jako taki został wypisany ze szpitala z diagnozą
lekkiego kretynizmu i zaleceniem pracy państwowej na pół etatu.
Przybycie Simony Basset zmąciło sielankowy nastrój. Ta młoda i
piękna, ale do szpiku kości zepsuta istota, bywalczyni wielu
więzień, aresztów i odwykówek, w dodatku ćpunka i alkoholiczka,
zdawała się wydzielać jakąś emanację zgnilizny i rozpusty, której
nie mogli się oprzeć nawet prostolinijni i zdrowi moralnie
członkowie miejscowego koła ZSMP, grupującego co bardziej
świadomych pielęgniarzy.
- Koleś, kopsnij szluga! - zwróciła się ordynarną grypserą do
jednego z nich, przechodzącego właśnie korytarzem.
- Mówiłaś coś do mnie, koleżanko? - spytał grzecznie ów młody,
schludny człowiek, będący nadzieją organizacji.
- Nie kucaj, kindybale - kontynuowała zepsuta panienka - jak
odgaruję pajdę, to damy z glana przez lipko i zajaramy trawkę bez
obciachu!
Te kwiaty zła, trafiwszy na żyzną choć naiwną glebę, już
wkrótce rozkrzewiły się bujnie, zarażając swym trującym aromatem
spokojną dotychczas lecznicę.
- Szufla, kolesie! - zwrócił się kilka dni później do zgroma-
dzonych lekarzy dr Cycoń. - Nie będę ukrywał, że kitramy w sama-
rę, gdyż herbatnicy jorgają na zastawkę. Proszę wklepać bez ob-
ciachu, co z juchtem?
- Przybastować by dziekankę! - pisnęła mgr Felga.
- Akurat! - oburzył się dr Wysłodek - a szamunek bez glejtu w
szamkę na cwelu do rakiety nie śmignie!
- Zaprotokołować wszystko - zarządził dr Cycoń. -
Jeden gryps wysłać do komitetu, a drugi do Wydziału Zdrowia i
atanda bez kitu!
Co gorsza, opuszczający szpital ozdrowieńcy zaczęli zarażać
niebawem grypserą całą gminę. Gdy więc jeden z miejscowych dos-
tojników oświadczył w wywiadzie telewizyjnym, że skup rzepaku ob-
cyndalamy bez przyprawki do cugu na samarę, zaś ksiądz Chudzielak
zalecił wiernym nawijanie litanii zamiast garownictwa, grożącego
niewątpliwie sankcją piekielną, wówczas dopiero zorientowano się,
że sytuacja jest krytyczna, że zło szerzy się ze szpitala, a
źródłem tego zła jest rozpustna Simona Basset. Ponieważ zaś nikt
z lekarzy nie był w stanie uleczyć jej plugawego języka, zaś
wezwani pospiesznie poloniści albo staczali się na dno upadku,
albo też opuszczali lecznicę w popłochu - postanowiono chwycić
się ostatniej deski ratunku, a deską tą był oczywiście znachor
Jan Wałkoński. Obiecawszy mu więc wolność, premię i tytuł psy-
chiatry honoris causa, wepchnięto broniącego się rozpaczliwie do
celi ohydnej Simony.
Wpisał(-a): Małgorzata "Zuzanka" Krzyżaniak
|
|