|
Docent Basset - 3.
W knajpie "Pierwiosnek" kipiało życie. Za kontuarem królował
potężny jak wielkie piece Magnitogorska ajent Wincenty Jamochłon,
słynny ongiś zapaśnik i sztangista. Rozstawione nie bez smaku ba-
terie różnokolorowych wódek otaczały aureolą słuszny w treści,
chociaż opluty w formie napis "Alkohol szkodzi zdrowiu", pod
którym ktoś dopisał "...ale ratuje budżet państwa". W szklanej
szafce widniały zwłoki śledzia, omszałe jajko na twardo i spory
kawałek pasztetu, po którym łaził wywijający z radości ogonkiem
duży, złocisty gronkowiec.
Bliżej wejścia pousadzali się urzędnicy samorządu terytorial-
nego, chłepcząc w pośpiechu jakieś chude zupki, przełykając zimny
makaron i zerkając ze strachem ku centrum sali, gdzie stoliki
zajęte były przez podziemie gospodarcze, drobnych rabusiów,
artystów estrady, prostytutki i zwyczajnych pijaczków. W kącie
skupiała się rozpoznawalna na pierwszy rzut oka konspira.
Rysowano tam na bibułkowych serwetkach wzory ulotek, wymieniano
szeptem zbrodnicze wiadomości i zerkając znad podniesionych
kołnierzy puszczano z premedytacją fałszywe informacje, notowane
skwapliwie przez siedzącego opodal tajniaka, ucharakteryzowanego
na zarażona syfilisem konduktorkę MPK.
- Wódki dla wszystkich - powiedział docent Basset, podchodząc
do kontuaru i rzucając banknoty ozdobione wizerunkami naszych
pierwszych monarchów z linii piastowskiej.
- Jak dla wszystkich, to Szopen - burknął bufetowy, mając na
myśli pięć tysięcy złotych. Jednak kierownik orkiestry nie wyczuł
intencji i zawołał z entuzjazmem: Tak jest, szefie, Szopena!
I zaraz też zabrzmiała Fantazja A-dur na tematy polskich
pieśni ludowych, opus 13-te, grana tym chętniej, iż muzycy byli
bez wyjątku pracownikami filharmonii dorabiającymi sobie w wol-
nych chwilach i z największą niechęcią naginali się do knajpia-
nego repertuaru, opartego głównie na popularnych rytmach
hardrockowych.
- Jeleń, jeleń! - rozległy się na sali życzliwe głosy i zaraz
też grono bywalców otoczyło hojnego ofiarodawcę, klepiąc go przy-
jacielsko po ramionach, niedźwiadkując się z nim i zerkając na
pękaty portfel, z którego wysupływał coraz to nowe banknoty.
Basseta wzruszenie dusiło w gardle. Wreszcie widział wokół
siebie żywych ludzi, a nie ich wyłonione w polu operacyjnym,
okrutnie masakrowane narządy. Pił bez umiaru, nie zauważył nawet
jak ulotnił się gdzieś jego płaszcz podszyty nutriami, jak z nóg
ściągnięto mu buty, a z przegubu ręki elektroniczny zegarek
"Maładiec". Jego zamglony wzrok z trudem odróżniał poszczególne
twarze, a przeszłość mieszała mu się z teraźniejszością.
- Jolanto.... dlaczego odeszłaś...? - bełkotał, wieszając się
na szyi babci klozetowej. - O, i pan sekretarz Jaskiernik jest z
nami! - wykrzyknął na widok wiszącego nad bufetem portretu Marii
Konopnickiej na rok przed śmiercią, uważanego przez ajenta za
zdjęcie ministra Nieckarza, zrobione przy okazji pierwszej komu-
nii.
- A ty kto właściwie jesteś? - wypytywał go Wincenty
Jamochłon, wiedząc z doświadczenia, że taka informacja bywa za-
zwyczaj bardzo przydatna nazajutrz, gdy już dochodzi do identy-
fikacji zwłok.
- Ja jestem nikim... - zachrypiał chirurg. - Do dziś byłem
Bassetem, a teraz... Teraz wiesz, kto ja jestem?
- Jam wał koński! - tu roześmiał się tak okropnie, że pobledli
nawet wielokrotni recydywiści, i słaniając się podszedł do drzwi.
- Jam wał koński! - zawołał jeszcze raz i wypadł w mrok ulicy,
a za nim kilku jego nowych przyjaciół.
W ciemnościach zakotłowało się, coś uderzyło głucho, ktoś
jęknął, zawrzała krótka potyczka o łup, wreszcie wszystko uci-
chło. I tylko z ust siedzącego na kupie gnoju docenta Basseta po
raz trzeci zabrzmiał szept:
- Jam... wał... koński...
Tu omdlał i legł bezwładnie obok butelki po piwie, którą go
przed chwilą ogłuszono.
Wpisał(-a): Małgorzata "Zuzanka" Krzyżaniak
|
|